Mateusz Waligóra pod koniec marca wyruszył na wyprawę, w trakcie której spróbuje zdobyć Mount Everest. Z tym że wspinaczkę poprzedzi podróż rowerowa z poziomu morza. Zaczyna w Indiach. Wprost przyznaje, że pokona jedne z najniebezpieczniejszych obszarów świata i musi być gotowy na najgorsze.
***
Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty: Atakuje pan Mount Everest w sposób nietypowy. Dlaczego?
Mateusz Waligóra, podróżnik, zdobywca biegunów północnego i południowego: Zawsze starałem się znaleźć własną drogę. Przyświecały mi różne cele, nie dominował wyłącznie podróżniczy. Chciałem mieć atrakcyjne przygody. Cel jest istotny, ale najważniejsza sama droga.
W przypadku gór wysokich aspektem kluczowym jest, że sukces generalnie definiuje te kilka minut spędzonych na szczycie. Jeśli go zdobyliśmy, jesteśmy zwycięzcami. Ludzie biją nam brawo i przychodzi uczucie spełnienia. Jeżeli natomiast zawrócimy sto metrów przed wierzchołkiem, być może sami nigdy się z tym nie pogodzimy i uznamy morderczą wędrówkę za porażkę.
Podróż to emocje towarzyszące od samego początku. Zapewne dlatego Everest jest jedynie zalążkiem mojej drogi. Dla wszystkich to wyjątkowa góra, ale nie chciałem, żeby przyćmiła całą wyprawę. Stąd pomysł, by wyruszyć rowerem z poziomu morza i jednocześnie realizować się w aktywności, którą uwielbiam i nie jest mi obca.
ZOBACZ WIDEO: Pia Skrzyszowska: 100 dni do igrzysk? To bardzo dużo
Jakie są pana największe osiągnięcia w tej dziedzinie?
Na przykład przejechałem Amerykę Południową, co zajęło mi osiemnaście miesięcy. Najchętniej wyruszyłbym na Mount Everest z progu swojego domu, jadąc do samego Nepalu na rowerze. Zawsze marzyła mi się wyprawa rozpoczęta i zakończona w miejscu, w którym żyję. Niemniej urodzili się moi synowie, a życie zawodowe trzeba było przewartościować. Muszę myśleć o rodzinie.
Wiele razy musiał pan sobie radzić z sytuacją, że zabrakło tych "stu metrów" do celu ?
Poświęcam mnóstwo czasu na przygotowania. Do podróży na Mount Everest przygotowuję się od półtora roku, zatem nie zaczyna się ona w chwili, gdy wsiadam do samolotu. Może dlatego wszystkie moje wyprawy, z wyjątkiem jednej, kończyły się osiągnięciem założonego celu.
Kiedy stało się inaczej?
Nie zdołałem przejechać na rowerze szlaku prowadzącego przez cztery pustynie w Australii Zachodniej (Red Canning Stock Route). To trasa uchodząca za najtrudniejszą drogę wytyczoną na Ziemi. I jest tak w rzeczywistości. Przeżyłem wówczas wiele, zarówno fizycznie, jak i psychicznie.
Co zawiodło?
Wówczas, w 2013 roku, byłem razem z żoną. Na Wielkiej Pustyni Piaszczystej złapała nas powódź, która odcięła drogę, przez co nie wystarczyłoby nam jedzenia, by dotrzeć do celu. We wszystkich wyprawach jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Realizujemy je bez jakiegokolwiek wsparcia zewnętrznego.
Wykorzystujemy własne zapasy, które zabieramy w drogę w plecakach, na rowerach, saniach... Niemniej udało się dopiąć swego rok później. Wtedy żona nie mogła już ze mną pojechać, bo urodził się pierwszy syn. Przygotowałem się jeszcze lepiej i tym razem nie miałem pecha w postaci niespotykanego od 80 lat deszczu.
Czyli na drodze do sukcesu mogą panu stanąć w zasadzie tylko przeciwności losu.
Tak myślę, choć wydaje mi się, że z biegiem czasu dochodzi dodatkowy czynnik. Mój organizm inaczej toleruje wyprawy. Na przestrzeni ostatnich 15 lat zawsze musiałem dawać z siebie 110 procent, bo 100 nie wystarczało. Musiałem przekroczyć próg, czy to wędrując pieszo przez Pustynię Gobi, czy podróżując na nartach przez Grenlandię albo w ubiegłym roku, gdy zdobyłem Biegun Południowy.
Może się wydawać, że te 10 procent to nie jest dużo. Jeśli jednak przemnożymy je przez liczbę wypraw, nagle okazuje się, że organizm jest narażony na duże obciążenia. Dlatego zastanawiam się, ile jeszcze starczy mi sił.
Wieku nie da się oszukać.
Mam 37 lat i wszelkie trudy odczuwam zdecydowanie bardziej. Każda wyprawa jest coraz trudniejsza. Zresztą nie uskuteczniam ich co roku. Zawsze regeneruję się przez kilka, do kilkunastu miesięcy. W tym czasie odbywam przeróżne wycieczki po Polsce, co również sprawia mi wielką frajdę. W ubiegłym roku dotarłem do Bieguna Południowego po 58 dniach samotnego marszu na nartach. To odcisnęło głębokie piętno na moim organizmie.
Jak będzie wyglądała dokładnie pana wyprawa?
W trakcie jazdy rowerem będzie mi towarzyszył Kuba Rybicki, fotograf i podróżnik. Wyruszymy z Zatoki Bengalskiej. Przejedziemy 1200 kilometrów przez Indie i Nepal aż do miejsca, w którym kończy się droga. Tam ruszymy w pieszą wędrówkę do bazy pod Everestem. W międzyczasie Kuba wróci do Polski, a do mnie dołączą Iza Pakuła, Mirek Baściuk, Marcin Kin w roli fotografa i Bartek Dobroch, reporter "Tygodnika Powszechnego". Tych pierwszych troje po dotarciu do bazy wróci do Polski. Dobrych idzie ze mną do końca wyprawy, zbierając materiały do książki.
Dla mnie to największa motywacja, bo zawodowo zajmuję się opowiadaniem historii. Każda przygoda jest zwieńczana książką czy na przykład reportażami do National Geographic, z którym współpracuję od 10 lat. W tej chwili w kioskach jest dostępny magazyn spod szyldu tego koncernu, z okładkowym materiałem dotyczącym mojego przejścia wzdłuż Odry, zrealizowanego w ubiegłym roku. Nie ukrywam, że to zwieńczenie kolejnego mojego marzenia. Zawsze chciałem zrobić zdjęcie na okładkę tego wydawnictwa.
Większość pana wypraw odbyła się w samotności. Czemu teraz będzie inaczej?
Grenlandię przeszedłem w towarzystwie Łukasza Supergana, ponieważ soliści nie są wpuszczani na jej teren. Przeżyliśmy świetną przygodę i doskonale się bawiliśmy. Na początku kariery odkrywcy podróżowałem z żoną. Potem moją domeną stały się wyprawy samotne. Cenię je, ponieważ dostarczają emocji, których nie mogę przeżyć, gdy jestem choćby z jednym partnerem. Tym razem natomiast cieszę się, że nie będę sam. Odcinek, który musimy pokonać z Kubą na rowerach, nie należy do najbezpieczniejszych.
Jakie zagrożenia mogą na pana czyhać?
Wschodnia część Indii to jeden z najbardziej zaludnionych obszarów państwa. Cały czas będziemy otaczani przez ludzi. Mam nadzieję, że w nocy znajdziemy sposobność, by odsapnąć. Musimy pokonać Bihar. To stan, przed którym ostrzegają sami Hindusi. Mówią - Indie to bezpieczny kraj, ale nie jedź do Biharu.
Przejedziemy przez miejscowość, w której kilka tygodni temu napadnięto, pobito i zgwałcono parę motocyklistów z Brazylii i Hiszpanii. Musimy mieć oczy dookoła głowy. Po raz pierwszy w karierze biorę ze sobą gaz pieprzowy, co wcale nie daje mi spokoju. Nie po to ruszamy na wyprawę, by ciągle się zastanawiać, czy ktoś może zrobić nam krzywdę, ale na rozluźnienie nie będzie miejsca.
No to niezłe ciężary na początek.
W ogóle nie myślę o Evereście, bo po drodze może spotkać nas wiele przeciwności. Jeśli etap rowerowy przebiegnie pomyślnie, dopiero przejdziemy do kolejnego wyzwania.
Co będzie trudniejsze: podróż rowerem czy wspinaczka na szczyt?
To wyzwania innego kalibru. O Evereście też mówi się różne rzeczy, ale mogą nas tam spotkać lawiny, szczeliny lodowe z niższą zawartością tlenu... Obecność wielu osób wokół też jest złudna. Jesteśmy narażeni na błędy popełniane przez innych.
Bardziej specjalizuję się w wycieczkach rowerowych, dlatego wyprawa na ośmiotysięcznik to dla mnie coś nowego. Do tej pory nie miałem takiego na rozkładzie. Wchodziłem na góry o wysokości pięciu i sześciu tysięcy metrów.
Jak długo zajmie panu cała wyprawa, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem?
Około dwóch i pół miesiąca, zatem pod koniec maja powinienem wrócić do Polski.
Żona na pewno będzie się martwić.
Nie przesadzałbym. Wie, że jestem przygotowany. Wspiera mnie. Zanim urodziły się nasze dzieci, wszystko robiliśmy razem. Przejechaliśmy rowerem wiele niebezpiecznych miejsc, np. Kolumbię. Trochę walczymy ze stereotypem żony czekającej na męża w domu. Dlatego, gdy jestem na miejscu, odciążam ją i robię za kurę domową. Problematyczne jest dorastanie dzieci. W przedszkolu, na pytanie, co robię, odpowiadały, że podróżuję i produkuję książki.
Są jednak coraz bardziej świadome. Wiedzą już, że w trakcie niektórych wypraw mogę spotkać np. niedźwiedzia polarnego, wpaść do szczeliny, gdzie nikt nie będzie w stanie pomóc.
Znalazł się pan kiedyś w sytuacji zagrożenia życia?
Być może tak, ale nie byłem tego świadomy. Raz nagrałem pożegnalny film dla rodziny, gdybym nie przeżył. To miało miejsce w trakcie drugiej próby pokonania Canning Stock Route. Drogę na Małej Pustyni Piaszczystej przeciął mi pożar. Nie mogłem dotrzeć do kolejnej studni, a do wcześniejszej nie zdążyłbym dotrzeć, zabrakłoby wody. Musiałem cierpliwie czekać, oszczędzać i liczyć, że wszystko się ułoży. Czułem, że mogę się nie wykaraskać i nagrałem materiał. Niemniej się udało i filmik usunąłem. Dużo wtedy płakałem. Zresztą płaczę na wszystkich wyprawach.
Pogodził się pan ze śmiercią czy nie dopuszczał do siebie tej myśli?
Wiedziałem, że jestem w pułapce i wpakowałem się w nią nieświadomie. Za późno zobaczyłem dym na horyzoncie i nie wiedziałem, że pożar przecina moją drogę. Zostałem uwięziony. Nie miałem pewności, że to się skończy dobrze. To była moja najbardziej kryzysowa sytuacja. Na Antarktydzie przekroczyłem pewnie dziesiątki szczelin przykrytych śniegiem, a jednak żadna się pode mną nie rozwarła, co się przecież zdarza.
Na przykład w tym roku amerykański podróżnik wpadł do szczeliny, lecz na szczęście udało mu się z niej wydostać. Niektórych zagrożeń nie da się przewidzieć. Nie chcę ich demonizować. Jadowite węże w Australii, niedźwiedzie polarne w Grenlandii... Nawet karabin, którym dysponuję, nie daje mi żadnej gwarancji bezpieczeństwa. Gdy wyruszam w drogę, muszę zaakceptować ryzyko.
Lubi pan to ryzyko?
Nie. Lubię przebywać na świeżym powietrzu z dala od ludzi. Tylko tam, gdzie ich nie ma, mogą być na przykład wspomniane niedźwiedzie polarne. Możemy uznać to za swoisty kompromis, na który się godzę. Trzeba biegać szybciej niż partner wędrówki, choć i tak zdarzyły się sytuacje, że drapieżnik zabijał tego wolniejszego, a potem doganiał szybszego i również się z nim rozprawiał.
Więc kiedy dobiera pan towarzyszy podróży, to tych wolniejszych?
Oczywiście. Na tym polega mój perfekcjonizm przygotowań. Muszę przecież zadbać o wszystko. Mówiąc już poważnie, problem jest taki, że to ja z reguły jestem tym biegającym wolniej (śmiech). Podążam do celu powoli, jak słoń.
Jest pan gotowy na najgorsze?
Co roku na Evereście ktoś kogoś zostawia. Nie wiem, jak zachowam się w takiej sytuacji, jeśli tego dotyczy pytanie. Wiem, jakbym chciał, ale mówienie o tym z poziomu wygodnego łóżka nie ma sensu. Pewne rzeczy trzeba przeżyć na własnej skórze. Przeżyłem już śmierć w górach. To sytuacja, która zostawia człowieka do końca życia z pytaniami, czy można było zachować się inaczej.
To był ktoś z pana ekipy, czy osoba postronna?
Wspinałem się z nią wcześniej w górach wysokich.
Co zawiodło?
Doznała ataku serca.
Emocjonalnie był to najtrudniejszy moment w pana karierze?
Tak. Nigdy nie można być na coś takiego przygotowanym. Jeśli ktoś umiera nam na rękach, zostawia to ślad i brzemię, które musimy nosić do końca życia. Dlatego nie kozaczę. Udzielenie pomocy w Himalajach wymaga uczestnictwa kilku doświadczonych wspinaczy, dodatkowych zapasów tlenu i sprzyjających warunków pogodowych. Dlatego śmierć w górach bywa przytłaczająca. Umiera się w samotności, choć otaczają cię inne osoby. W związku z tym wolałbym uniknąć deklaracji, czy na pewno w takiej sytuacji przerwę wyprawę.
Wówczas tak się stało?
Wszystko wydarzyło się na szczycie Aconcagua w Ameryce Południowej, dlatego nie było czego przerywać. Musieliśmy po prostu bezpiecznie zejść z powrotem. Nasz towarzysz już tam został...
Chce pan podróżować do końca życia?
Myślę, że nie. Dociera do mnie, że lubię siedzieć w spokojnym miejscu, pijąc kawę i czytając książki. Chyba po to cały ten ambaras. Chcę usiąść ze świadomością, że przeżyłem fajne przygody, nie zmarnowałem życia i zostało mi wiele wspomnień.
Rozmawiał Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty
Zobacz także:
- Szykuje się sensacja? "Mogę powiedzieć, że rozmowy trwają"
- Lewandowski jak za starych dobrych lat. Zdradza co go odmieniło