PAP / Thomas Eisenhuth/DPA / Marcin Kamiński w barwach VfB Stuttgart

Marcin Kamiński: Mam mniej czasu na decyzję

Piłka Nożna

- Wielu kibiców uważało wiele rzeczy. Co się na końcu odbiło na mnie - mówi Marcin Kamiński, były piłkarz Lecha Poznań o niedoszłym transferze do Legii Warszawa. Dziś jest filarem VfB Stuttgart. Z obrońcą rozmawiał tygodnik "Piłka Nożna".

W Stuttgarcie rozmawiali Michał Czechowicz i Adam Godlewski

Sprechen Sie deutsch, Herr Kamiński? (Mówi pan po niemiecku, panie Kamiński – przyp. red.)

Marcin Kamiński: - Bisschen. Tak, troszeczkę mówię, ale jednak lepiej się czuję z angielskim. Rozumiem, jeśli ktoś do mnie mówi i oczywiście staram się funkcjonować w tym narzeczu. Również trener coraz rzadziej mówi po angielsku, bo w tym momencie jest chyba tylko dwóch zawodników, którzy potrzebują tłumaczenia na angielski. Reszta, mimo że obcokrajowcy, są już tutaj przynajmniej dwa lata. Muszę się do tego przyzwyczaić, że już nie będzie żadnej ulgi, żadnej rozmowy po angielsku. Po niemiecku wiadomo - w klimatach treningowych czy boiskowych nie ma problemu, bo to powtarza się z dnia na dzień, wchodzi do głowy i rozumiem. Gorzej jest kiedy pójdę do miasta i trzeba coś załatwić. Na razie w życiu codziennym posługuję się więc angielskim.

W Polsce funkcjonowałeś w bardzo dużym klubie, w Lechu Poznań, tutaj VfB też ma bogate tradycje, pomimo spadku z Bundesligi wielu kibiców przychodzi na trybuny. Zauważyłeś różnicę, czy Lech przygotował cię do tego, jak jest odbierana piłka w Niemczech?

- Lech mnie bardzo dobrze przygotował do tego wyjazdu za granicę. W Poznaniu presja była ogromna, zawsze cel, który był stawiany i my sobie również stawialiśmy, to było mistrzostwo, walka o pierwsze miejsce. Jakby nie patrzeć, to też przyciągnęło mnie do Stuttgartu, bo wiedziałem, że tu również będzie presja, tu również wszystko będzie skierowane na to, żeby być na pierwszym miejscu i awansować. Na pewno czuję się pod względem odporności na presję bardzo dobrze przygotowany.

Na stadionie VfB 50 tysięcy to jest regularna widownia, czasami pojawia się o 10 tysięcy więcej, czyli komplet. Na ulicach także odczuwasz, że to jest klub-legenda jeśli chodzi o niemiecki sport? Bardzo szybko zacząłeś być rozpoznawany na ulicach?

- Długo był spokój. Dopiero jak zacząłem grać, zacząłem też odczuwać, że ludzie zaczynają zwracać uwagę, że to jestem ja. Na pewno do tego też w jakimś stopniu trzeba się przyzwyczaić. W Poznaniu to była normalność. Tu był taki początek, taki moment, że byłem osobą anonimową.

I pewnie sobie ten moment bardzo chwaliłeś.

- Tak, to było też bardzo fajne. Rzeczywiście ten moment mi się przydał, taki spokojniejszy czas. Ale jak się zaczęła liga, chciałem grać i rzeczywiście wolałbym od początku, żeby ludzie wiedzieli kim jestem. No, ale musiałem na ten czas poczekać i na pewno też zauważyłem, jak ogromny jest klub. Choćby przez to, gdzie znajdują się fankluby. Pod koniec tamtego roku mieliśmy taki event, że po dwóch zawodników musiało jeździć do, nie wiem ilu, 10 czy 12 fanklubów, i mieliśmy losowanie. Nie było, że ktoś jest starszy, jest kapitanem, czy ma dłuższy staż w klubie, tylko losowanie decydowało, kto gdzie pojedzie. 

I miałeś szczęście w losowaniu?

- Miałem, bo trafiłem tylko 60 kilometrów. Więc godzinka drogi to nie było tak daleko, nie było tak strasznie. Jak pytałem chłopaków to mówili, że trafiłem bardzo dobrze jak na tutejsze realia. Najdalszy wyjazd był do miejscowości oddalonej o 160 kilometrów. To mi pokazało, jak naprawdę ten klub jest duży, jak wszyscy w regionie nim żyją.

Co cię zaskoczyło po wyjeździe za granicę? Musiałeś poczekać na szansę na grę. To naturalny proces, który czeka każdego - no chyba że jest ściągany jako wielomilionowy transfer?

- Nie odczuwałem na początku czegoś takiego, że jest to przeskok taki, że naprawdę potrzebuję czasu, żeby się zaadaptować. Wiedziałem dobrze, że nie będzie tak: będzie pan grał albo to jest twoje miejsce w pierwszej jedenastce. Tylko będę musiał sobie wszystko wywalczyć. Byłem na to przygotowany, ale jednak to była dla mnie nowa sytuacja, przez kilka ostatnich lat w Lechu miałem przecież pozycję tak zbudowaną, że wiedziałem, że będę grał. Pracowałem oczywiście, ale czułem się pewnie. Tutaj od nowa musiałem pokazać swoją wartość, i co potrafię. A na początku przygotowania były prowadzone w innym stylu, i to dla każdego zawodnika. Nie tylko dla mnie, nawet dla chłopaków z Niemiec, bo nie mieliśmy typowych przygotowań fizycznych, nie biegaliśmy, nie spędzaliśmy czasu na siłowni, tylko wszystko odbywało się w formie gier. Wszystkie treningi to był długi czas na boisku, w ten sposób budowaliśmy wytrzymałość. To było coś zaskakującego, ale dla mnie też dobry czas, bo nauczyłem się czegoś nowego. A także cierpliwości i tego, że jak się idzie do nowego klubu, od nowa trzeba budować swoją osobę.

Tak szczerze - sądziłeś, że to potrwa tak długo zanim wskoczysz do pierwszego składu?

- Oczywiście, że liczyłem na to, że będę w stanie od pierwszej kolejki wejść do wyjściowej jedenastki. I w pewnym momencie byłem zniecierpliwiony z powodu tego, że wygrywaliśmy mecze czy remisowaliśmy, i nawet fajnie to wyglądało, ale w defensywie już nie do końca. Myślałem więc, że to będzie taki moment i czas, że spróbujemy czegoś nowego, jeśli idzie o ustawienie. Trener powtarzał jednak, że chce dać zaufanie środkowym obrońcom, musiałem więc dalej czekać. Dopiero w momencie zmiany szkoleniowca w VfB coś przeskoczyło. Nowy trener zauważył, że pracuję na miejsce w pierwszej jedenastce. I dał mi szansę. A jak już wskoczyłem, to do końca rundy placu nie oddałem.

A kim ty się bardziej czujesz w Niemczech - szóstką czy trójką?

- Oczywiście, że trójką. Szóstka to jest pozycja, na której mogę zagrać w razie potrzeby. Jeżeli przytrafi się taka konieczność. Na środku obrony czuję się zdecydowanie lepiej. Automatyzmy, poruszanie się na tej pozycji, to jest coś dla mnie naturalnego, co idzie z pamięci. Szóstka to podobna pozycja, ale poruszać się trzeba już zupełnie inaczej.

Defensywa Stuttgartu to imponujące zestawienie: Kevin Grosskreutz, Emiliano Insua, Mitchell Langerak. To na poziom 2. Bundesligi bardzo głośne nazwiska, dużo warci i doświadczeni piłkarze.

- Zdecydowanie tak. I to jest niezbędne, żeby w składzie byli doświadczeni zawodnicy. Jak by nie patrzeć, na środku obrony w tym momencie mamy bardzo młody skład: ja mam 25 lat, a dwóch pozostałych stoperów po 21. Więc to nie jest bardzo doświadczone centrum defensywy. 

Ale przyszłościowe.

- Na pewno, pod tym kątem też patrzymy. Ważne jest jednak także to, żeby na bokach i w bramce były osoby bardziej doświadczone. I pomagały, podpowiadały.

Sytuacja VfB po jesieni była chyba niezła. Domyślamy się, że jedynym celem, jaki został postawiony przez kierownictwo klubu, jest powrót do Bundesligi. Jak zatem zostało ocenione miejsce barażowe na półmetku? Jako sukces czy niekoniecznie?

- Byliśmy zawiedzeni tym, że w tych dwóch ostatnich ubiegłorocznych meczach przegraliśmy. To był największy zawód. Bo sytuacja była dobra, żeby mimo wszystko rok zakończyć na pierwszej pozycji. Nie wykorzystaliśmy szansy i to na pewno było bolesne. W styczniu, gdy wróciliśmy do zajęć, spojrzenie było już inne - że mimo wszystko pozycja wyjściowa jest bardzo dobra.

Z kim się kumplujesz w Stuttgarcie?

- Wiadomo, najprościej jest się dogadać z innym obcokrajowcem. Wcześniej, jak jeszcze w klubie byli Toni Sunjić czy Borys Taszczyk, to trzymałem się z nimi. A teraz najlepszy kontakt mam z Langerakiem. Przez łatwość w porozumiewaniu się. Myślę, że także dzięki temu, że blisko współpracujemy także na boisku.

A jaki to prywatnie jest facet?

- Bardzo miły, bardzo spokojny fajny człowiek.

Czyli pasujecie do siebie temperamentem.

- Uśmiechnięty, spokojny i na pewno też, to trzeba powiedzieć, bardzo otwarty.

Nie zadziera nosa?

- Nie, nie, nie. W żaden sposób. On w ogóle od początku był zawsze pomocny. Jeżeli coś trzeba było pomóc w tłumaczeniu, kiedy trenerzy zapominali, że nie rozumiem, mogłem liczyć na niego.

Na ewentualnie wskazanie fajnej knajpy, gdzie można z narzeczoną pójść także?

- W wielu aspektach na początku pomógł mi Przemek Tytoń. Wskazał miejsca, które warto odwiedzić, i restauracje warte polecenia. Nawet kiedy już poleciał do Hiszpanii to jeszcze kilka wiadomości przysłał, żebym wiedział, gdzie warto pójść. To była taka osoba, która była nie dość, że w Niemczech, to jeszcze w tym klubie. Kiedy opowiadał o klubie, jakie ma tradycje, jak się funkcjonuje w Niemczech, to dodawało naprawdę mi chęci do przeprowadzki do Stuttgartu. Po Przemku przejąłem mieszkanie, a nawet przepisał na mnie swoją umowę na internet. Naprawdę dużo mi pomógł.

Interesujesz się niemiecką piłką? Oglądasz mecze rywali, to jak rozumiemy podają ci trenerzy na tacy. A zdarza ci się oglądać pierwszą Bundesligę?

- W telewizji, ale jak najbardziej się zdarza. W tym momencie ta liga jest najbliżej i to też jest cel, żeby do niej trafić. Jeśli zatem jest taka możliwość i okazja, oglądam.

W Poznaniu to Bundesligę też oglądałeś najczęściej?

- W Poznaniu najczęściej Premier League i myślę, że to było powszechne. Tym bardziej że w weekendy mecze w Anglii są o 13.30, a ta pora często sprzyjała, żeby jakieś spotkanie obejrzeć.

[nextpage]


Różnice w poziomach między 1. i 2. Bundesligą są wyczuwalne na pierwszy rzut oka?

- Trudno mi porównać. Mogę polegać na ocenach chłopaków, którzy grali w Bundeslidze. Twierdzą, że druga liga jest zdecydowanie bardziej fizyczna, zdecydowanie więcej w niej pojedynków i piłek stycznych. W Bundeslidze zdarzało się, że mieli po 6-7 pojedynków, w drugiej mają po 15-20. Inny jest zatem styl, ale myślę, że intensywność też jest inna. W 2. Bundeslidze praca jest bardziej wydolnościowa, fizyczna. A chłopaki mówili o tym, że w najwyższej tutejszej klasie jest więcej miejsca i czasu, żeby z piłką coś zrobić. W drugiej - od razu kiedy ma się piłkę, na plecach jest już przeciwnik.

A między 2. Bundesligą i polską ekstraklasą?

- Myślę, że na boisku szybciej wszystko się dzieje.

ZOBACZ WIDEO PA: dwa gole Chelsea Londyn i awans [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]

Tutaj?

- Myślę, że tak. Kiedy mam piłkę, mój czas, żeby pomyśleć co zrobić i gdzie tę piłkę dalej przekazać jest krótszy. Trzeba szybciej myśleć. Natomiast jeśli chodzi o intensywność gry, myślę, że jest bardzo podobnie.

A gdzie jest lepsza witryna wystawowa - w naszej ekstraklasie czy na drugim froncie w Niemczech?

- Trudno powiedzieć jednoznacznie, bo grając w ekstraklasie i również mając możliwość występów w Lidze Mistrzów czy Lidze Europy, też można się wypromować. Widzę jednak, że z 2. Bundesligi wielu zawodników trafia do Anglii, do Hiszpanii czy do pierwszej Bundesligi. Myślę zatem, że może być lepszym oknem wystawowym.

W pewnym momencie zapytany przez "PN" Jacek Rutkowski, ile ten Kamiński jest wart, odpowiedział, że 3 miliony euro. Zdaje się, że wtedy grany był Hamburger SV. Trudno więc nie zapytać, czy jesteś zadowolony z miejsca, w którym w tym momencie jesteś?

- Jestem zadowolony. Wiadomo, że przez ostatnie dwa lata w Lechu, co pół roku czy rok pojawiały się informacje, ale też możliwości, żeby zmienić klub. Albo to nie były satysfakcjonujące oferty dla mnie, albo dla klubu jeśli chodzi o kwotowe sprawy. No i tak w tym poprzednim sezonie dojrzewałem do myśli, że to już ten ostatni, w którym będę grał w Polsce. Czekałem z wyborem propozycji do końca, nie miałem nic z góry przygotowanego, ale ze Stuttgartem wszystko poszło dość szybko i sprawnie. Prawda jest taka, że w czasie pobytu w Lechu wszystko było dobrze, byłem zadowolony i chciałem, żeby klub na mnie zarobił, bo mnie wychował. Byłoby naprawdę super, ale odejście za gotówkę nie udało się.

Kiedy wcześniej byłeś najbliżej odejścia z Lecha? Wiemy o Hamburgu, ale o wielu innych propozycjach pewnie nie.

- Ja też o wielu nie wiem. Z tym Hamburgiem też coś słyszałem, ale nie wiem czy padły wtedy konkrety.

Skoro prezes Rutkowski mówił o 3 milionach euro, to musiały.

- Widocznie jednak musiało się to rozbić między klubami. Myślę, że najbliżej wykupienia mnie było Palermo. Było wówczas ogromne zamieszanie, Maciek Wilusz przyszedł do Lecha, i wiedziałem, że to jest znak i czas, że mam odejść do innego klubu. Czułem zresztą, że to właściwy czas. 

Co poszło zatem nie tak?

- Szczerze mówiąc, dokładnie nie wiem. Słyszałem, że między klubami nie doszło do porozumienia. Taką wersję znam. To był taki moment, kiedy byłem nastawiony: dobrze, to koniec, odchodzę z Lecha. Nie stało się tak ostatecznie, ale to był sezon, kiedy zdobyliśmy mistrzostwo Polski, dlatego na pewno nie żałuję. Czekaliśmy pięć lat na tytuł, i to była fajna sprawa.

Telefon prezesa Legii Bogusława Leśnodorskiego dzwonił tak często, że zapisałeś sobie numer?

- Do mnie bezpośrednio nie dzwonił.

Wielu kibiców tak uważało.

- Wielu kibiców uważało wiele rzeczy. Co się na końcu odbiło na mnie. Wracając do tej sprawy: ze mną z Legii nikt się nie kontaktował. Miałem tylko sygnały od agenta, że jest zainteresowanie. Że gdzieś są myśli w Warszawie, żeby mnie sprowadzić. Tyle że ja wiedziałem, że to nie jest miejsce, do którego chcę odejść.

Przestraszyła cię presja? W pewnym okienku to odbiło się nawet na twojej narzeczonej.

- To było po prostu niemożliwe. Kiedy jednak gdzieś w internecie wypuszczono news, a ja o tym nic nie wiedziałem, do narzeczonej zaczęły przychodzić SMS-y, kilka z rzędu, czy odchodzę. Nie wiedzieliśmy zupełnie co jest grane. Zakładałem, że dla mnie jedynym miejscem na odejście z Lecha jest zagranica. Nie rozważałem opcji, że mogę odejść gdzieś do Polski.

Nawet przez moment Legia nie zaświtała ci w głowie?

- Nie, dla mnie odejście do Legii byłoby czymś ostatecznym. Musiałbym czuć, że w Poznaniu mnie nie chcą i to jest miejsce gdzie mogą mi pomóc.

Na zasadzie: zrobię im kuku?

- Nie o to chodzi. Popatrzmy na Bartka Bereszyńskiego - odszedł do Legii i na pewno to nie było dla niego łatwe. Ze względu na niego i rodzinę. Ale kiedy tam odszedł, stał się innym zawodnikiem, zaczął grać, dostał się nawet do reprezentacji. Dla niego to był zatem dobry ruch. A ja nie miałem takiego spojrzenia. Nie czułem, że Legia może mi dać to, czego nie dał mi Lech.

Nawet teraz nie żałujesz, po sezonie z Ligą Mistrzów?

- Nie żałuję, naprawdę. Nie czułem, że Legia może mi dać coś więcej niż mogłem osiągnąć w Lechu.

Bartek nie namawiał?

- Nie było takich rozmów, nie miały sensu. Wiedział dobrze, że jeśli bym się zdecydował, na pewno bym z nim porozmawiał w pierwszej kolejności. Więc nie namawiał.

Zostawiając Legię - w mediach byłeś często sprzedawany. Gdyby to policzyć Robert Lewandowski mógłby drżeć o swoje miejsce jako numer 1. Dla tak spokojnego człowieka jak ty: to do ciebie dochodziło, denerwowało, wpływało na twoją formę czy po prostu działo się gdzieś w oddali?

- Nie denerwowało. Miałem podejście, że jeśli coś ma się wydarzyć, to się wydarzy. Nie skupiałem się, że zainteresowanie pojawiło się tu, tu i tu. To media tym żyły, ja nie dostawałem żadnych informacji od agenta. Nie wiem czy nie chciał mi o tym mówić, bo to było tylko wstępne zainteresowanie czy...

... może bał się, że cię przemotywuje?

- Może też. Ale ja zawsze tak stawiałem sprawę, że nie potrzebuję wiedzieć, czy ktoś mnie przyjeżdża oglądać. Zawsze daję z siebie sto procent, a nie, że przyjeżdża klub to dziś zrobię więcej niż zwykle. Albo niż potrafię. Nie na tym rzecz polega. Było dużo zamieszania, zaistniała też sytuacja, że dla Lecha były fajne oferty, ale dla mnie niekoniecznie fajny kierunek.

Gdzieś na wschód?

- Na wschód też.

Ukraina czy Rosja?

- Rosja. Dużo mówiło się też o Grecji.

W Grecji mógłbyś, z racji wyglądu, uchodzić za swojaka.

- Tak, jak najbardziej, ale raczej nie z tego powodu było stamtąd zapytanie.

Skąd konkretnie?

- Z PAOK Saloniki, bodajże dwa lata temu. I dla klubu było satysfakcjonujące.

A z Rosji?

- Jeśli dobrze słyszałem, chodziło o Rubin Kazań. To jednak były kierunki, które nie były dla mnie.

Albo Muraś (Rafał Murawski – przyp. red.) nie za bardzo motywował cię do wyjazdu?

- Nie, nawet z nim nie rozmawiałem na ten temat, bo ja gdzieś te opcje zupełnie odrzucałem. Mimo że finansowo wszystko było super.

[nextpage]


Tamte odrzuciłeś, ale do Chin to pewnie chętnie byś poleciał?

- Nie, łatwo się to mówi, ale te opcje, które miałem, finansowo też były fajne. Czułem jednak, że piłkarsko to nie było to, czego chcę.

Wspomniałeś o aspekcie reprezentacji przy Bartku Bereszyńskim. Ty byłeś uczestnikiem finałów mistrzostw Europy w 2012 roku, dzisiaj od kadry masz spory dystans. Sądzisz, że po przeprowadzce do 2. Bundesligi do notatnika selekcjonera Adama Nawałki - zwłaszcza po tym jak zacząłeś regularnie grać  - może być bliżej niż z Bułgarskiej?

- Szczerze mówiąc nie wiem, czy jest bliżej stąd, czy nie. Ja chciałem przede wszystkim spróbować nowego wyzwania, nowej rzeczy, nowego kraju, nowej ligi. To było dla mnie kluczowe. Zdaję sobie sprawę, że jeśli będę grał i będzie to wyglądało dobrze może pojawić się jakiś telefon, czy informacja będzie, że ktoś mnie obserwuje, i że się interesuje. Ale nie jest tak, że nie śpię, czekając na telefon. Podchodzę do tematu bardzo spokojnie. Przede wszystkim jest najważniejsze, żeby mieć pierwszy skład tutaj, żeby w każdym meczu występować i żeby w każdym meczu poprawiać to, co muszę poprawić. I na tym się skupiam, a powrót do kadry to jest jakiś kolejny cel. Nie jest też tak: pomyślałem, że dobra - wyjechałem do Niemiec, to teraz będzie łatwiej. Na to wszystko trzeba zapracować.

Czujesz się gorszym stoperem od Thiago Cionka, Bartosza Salamona albo Pawła Dawidowicza?

- Nie chcę się porównywać w żaden sposób czy się czuję gorszym, czy nie.

Masz jednak prawo.

- Cieszę się z tego, gdzie teraz jestem i z tego, że gram. Dla mnie to jest klucz. W żaden sposób nie zamierzam myśleć o tym czy jestem lepszy czy nie.

Wiesz do czego zmierza moje pytanie: kiedy ostatnio był kontakt z Bogdanem Zającem i kiedy po raz ostatni rozmawiałeś z ludźmi ze sztabu Nawałki?

- W marcu zeszłego roku.

To jeszcze nie upłynęło 12 miesięcy.

- Przy okazji meczu z Legią, pauzowałem wtedy za kartki, kilka zdań wymieniłem nawet z trenerem Nawałką. To był dla mnie znak, że na mnie liczy, i chce żebym był w tej reprezentacji. Widocznie jednak to nie był mój czas, i ten właściwy moment jeszcze nie nadszedł. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak tylko pracować. I czekać.

Kiedykolwiek czułeś się jako taki synek trenera Franciszka Smudy, bo niektórzy przypinali ci taką łatkę.

- Trenerowi mogę być wdzięczny za to, że mnie w ogóle wziął na przygotowania do Euro 2012, że mogłem zadebiutować w reprezentacji. I że później byłem w kadrze 23-osobowej. To było dla mnie piękne, wspaniałe przeżycie.

Tylko piękne i wspaniałe? Bez łyżki dziegciu?

- Oczywiście, że tak. Jak się na to patrzy, dla mnie z perspektywy czasu to była super rzecz. Trener Smuda też swego czasu raczej nie przepadał za młodymi zawodnikami. 

Delikatnie powiedziane.

- Od chłopaków starszych w Lechu, którzy wcześniej wchodzili do pierwszej drużyny, słyszałem, że nigdy u tego szkoleniowca nie było łatwo młodemu zawodnikowi. Na pewno w żaden sposób nie patrzyłem więc, że trener Smuda mógłby być dla mnie piłkarskim ojcem.

Coś jednak w tobie widział, skoro ty byłeś na polsko-ukraińskim Euro, a nie Kamil Glik.

- To był taki pierwszy okres, kiedy zacząłem tak naprawdę grać w ekstraklasie. I zarazem taki strzał, że naprawdę wszystko szło do przodu. Jestem za to wdzięczny, cieszę się z tej przygody, ale nie miałem takich relacji z trenerem jak czasami się opowiada.

Ty patrzyłeś trochę z boku na to co się działo w tym naszym Euro. Nie byłeś rozczarowany, że Smuda nie wytrzymał presji związanej ze startem w mistrzostwach Europy w Polsce?

- Rozczarowany? Ciężko w ogóle tak to ocenić. Kiedyś niepotrzebne słowa na ten temat powiedziałem i zrobiła się mała burza w mediach.

A co konkretnie powiedziałeś?

- No właśnie, że trener nie wytrzymał presji. Zostałem pociągnięty za język, i wiem, że młody to musi się uczyć rozmowy z dziennikarzami. Czasem można tylko jedno słowo za dużo powiedzieć, i wtedy powiedziałem, i robi się nieprzyjemnie. Patrząc jednak z perspektywy czasu, ciężko stwierdzić, dlaczego tak się stało. Drużyna miała bardzo dobry skład, bardzo dobrych zawodników i była naprawdę zgrana. Na boisku i poza boiskiem.

Drużyna czy jedenastka?

- Drużyna. Jedenastka grała.

Mało było tam zmian.

- Dobrze wiem o co były pretensje. Może jednak wtedy jeszcze nie był czas tej drużyny?

Wracając do trenera Smudy, może przypomnisz sobie jakiś barwny sposób w jaki opisał twoje umiejętności?

- Na treningach przygotowawczych, kiedy byliśmy w Austrii było kilka takich szpilek, takich śmiesznych - wiadomo dla otoczenia, dla zawodnika może nie zawsze - ale już nie pamiętam żadnej anegdotki. Zresztą w reprezentacji kontakt miałem bardziej z trenerem Jackiem Zielińskim. On mnie wziął pod swoje skrzydła, on ze mną rozmawiał.

Był trochę lepszym obrońcą niż Smuda, więc chyba to dobrze.

- Miał ze mną dobry kontakt, od kiedy zaczynałem trenować i grać w sparingach na lewej obronie. Później właśnie w rozmowie z trenerem Zielińskim powiedziałem, że ja zdecydowanie lepiej czuję się jako stoper. I w dwóch meczach przed mistrzostwami Europy, z Łotwą i ze Słowacją, wszedłem właśnie na środek obrony. Ta rozmowa miała więc sens, widziałem, że wnioski były z tego wyciągnięte.

Nie zarzucałeś Zielińskiemu legijnej przeszłości jak Sławek Peszko?

- Nie, nikomu nic nie zarzucam. Nie mam zamiaru.

Ostatnio była głośna kwestia balang na zgrupowaniu przed meczami z Danią i Armenią. W kadrze Smudy też bywało luźno, czy przeciwnie: Ordnung muss sein (Porządek musi być – przyp. red.), po niemiecku, i pełen profesjonalizm?

- Też się zdarzało, oczywiście, że się zdarzało, tylko trzeba było wiedzieć, kiedy można się rozluźnić. Zastrzegam jednak, że nie wiem dokładnie, co się działo w obecnej reprezentacji. Każdy jest człowiekiem, i ma prawo posiedzieć i pogadać czy wypić piwko. Tylko jeżeli już, mogło się dziać tak po meczach w kadrze Smudy. Kiedy kończyło się zgrupowanie, i dopiero następnego dnia wszyscy się rozjeżdżali. Spotykaliśmy się praktycznie wszyscy, czasem nawet z żonami. Zdarzały się takie wieczory.

Skoro o trenerach mowa. Jakim człowiekiem jest Wolf?

- Bardzo wymagającym. I widać to na każdym treningu, w każdym momencie, na meczach. Każde niedokładne podanie, każdy niedokładny przerzut, dłuższa piłka zaraz są komentowane: jak to możliwe? Widać, że naprawdę jest takim człowiekiem, który chce, żeby wszystko było wykonane perfekcyjnie.

Z bacikiem przychodzi na trening?

- Nie, nie. Aż tak to nie.

Rzuca grubym słowem?

- Czuje, kiedy do danego zawodnika przemówić mocniej, czy inaczej powiedzieć coś, żeby się poprawił, i lepiej wykonywał zadania. Ale też widać, że miał do czynienia z trenerami w Borussii Dortmund, czy Juergenem Kloppem czy Thomasem Tuchelem. Na treningach jest praca i to jest najważniejsze. Po treningach, czy nawet przed - w takiej zwykłej konwersacji jest uśmiechniętym, fajnym człowiekiem. Kiedy jednak zaczyna się trening czy mecz - jest wymagający. Ale to dobrze.

Ile razy cię opieprzył?

- Często się zdarza. Nawet w meczach, które były dobre. Stopklatka: w tej sytuacji tak czy tak trzeba się zachować. Na treningach działa tak samo. Tutaj nikt nie ma taryfy ulgowej. Każdy jest traktowany tak samo i to jest ważne.

Nawet dla Grosskreutza?

- Nawet. Nie ma, bo nie może być. Każdy w drużynie musi czuć się tak samo traktowany.

To co powiedziałeś, to laurka dla trenera. Przypomina ci któregoś, z którym pracowałeś w Polsce?

- Ciężko porównać trenerów, ale trener Rumak był podobny, trener Skorża również. Taki typ ciężkiej pracy, twardej ręki. Każdy oczywiście jest inny, ale na pewno każdy jest dobry, kiedy jest sprawiedliwy.

Znane jest ci taktyczne pojęcie: gegenpressing?

- Tak. W momencie kiedy stracimy piłkę, musimy ją szybko odebrać i tej pracy jest sporo. Jesteśmy jednak na nią przygotowani.

Widziałeś statystyki, ile średnio przebiegacie?

- Widziałem, mieliśmy analizę. Myślę, że około 110 kilometrów, tak to wychodzi średnio. Mieliśmy także analizę odnośnie minut od 30 do 45, kiedy widać u nas lekki spadek pod względem biegania, stosowania pressingu, i dokładności podań. To jest dla nas okres, gdy musimy umieć się podnieść i poprawić. Potem w drugiej połowie znowu ruszamy do przodu i jest dobrze. Przykładaliśmy do tego dużą wagę na treningach czy sparingach - żeby nie było takich momentów, że dobrze zaczynamy i przychodzi moment powiedzmy dekoncentracji i utraty kontroli nad meczem.

Zapytamy jeszcze o metody pochodzące od Kloppa. W przerwie już macie analizę wideo tego, co się działo na boisku w pierwszej połowie?

- Analitycy schodzą, są w szatni, mają pokój. Idą do tego pomieszczenia i tam oglądają wszystko z trenerami. My, w tym czasie mamy 2-3 minuty dla siebie, kiedy możemy usiąść, napić się. Potem szkoleniowcy przychodzą i nam o tym mówią. Dostajemy konkretne słowne instrukcje, jak się zachowywać, żeby było lepiej.

Jak się dzisiaj czuje polski piłkarz w Bundeslidze? Polska marka jest wyrobiona przez Roberta Lewandowskiego, Łukasza Piszczka, Kubę Błaszczykowskiego, czy nikt nie patrzy w paszporty i jest się rozliczanym za pracę na boisku?

- Nikt nie patrzy na to, czy jestem z Polski, czy nie. Choć myślę, że niemiecki rynek bardziej się otworzył, że chętniej spogląda się teraz także na polskich zawodników. I tutaj na pewno nie można ukryć, że mieli na to ogromny wpływ wspomniani zawodnicy. Pokazali, że w naszej ekstraklasie są piłkarze, którzy również mogą dać jakość w lidze niemieckiej.

Masz kontakt z rodakami z 1. czy 2. Bundesligi?

- Mam raczej swoich przyjaciół czy znajomych, ale w Sandhausen, czyli godzinę, najwyżej półtorej autem od Stuttgartu gra dwóch Polaków, więc z Kubą Koseckim i Danielem Łukasikiem mamy kontakt. Spotkaliśmy się na pierwszym meczu z Sandhausen. Specjalnie się nie znamy, ale sobie pogadaliśmy. Kuba mówił wtedy, żebym pracował spokojnie, i się nie denerwował, bo mój czas nadejdzie. No i nadszedł!

< Przejdź na wp.pl