Tomasz Listkiewicz: Nie ma na świecie klubu i stadionu, który powodowałby w nas dodatkowy dreszcz

Zdjęcie okładkowe artykułu: Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu: Tomasz Listkiewicz (po lewej)
Newspix / Piotr Kucza / Na zdjęciu: Tomasz Listkiewicz (po lewej)
zdjęcie autora artykułu

Kiedyś byłem załamany, gdy w telewizji byli bądź obecni piłkarze obnażali swoją nieznajomość przepisów. Teraz nie zwracam na to uwagi. Piłka nożna nie jest czarno-biała, decyzje budziły i będą budzić kontrowersje - mówi nam Tomasz Listkiewicz.

W tym artykule dowiesz się o:

Paweł Kapusta, WP SportoweFakty: - Stresuje się pan?

[tag=56332]

Tomasz Listkiewicz[/tag]: - Wywiadem? Bez przesady, meczami.

Jasne, ale na zdrowo. Lekkie nerwy pomagają. Pytam, bo godzinę przed meczem Juventus Turyn - FC Barcelona w Lidze Mistrz

ów pisaliśmy ze sobą SMSy. Myślałem, że w tym czasie jest już stuprocentowa koncentracja i gigantyczny stres.

To była akurat dość specyficzna sytuacja, bo w naszej szatni leciała muzyka Roxette, skojarzyło nam się to z tytułem pana artykułu o Szymonie sprzed kilku lat, który brzmiał "Do elity w rytmie Roxette". Generalnie przed meczami, do momentu wyjścia na rozgrzewkę, nie ma stuprocentowego skupienia. Mecz trwa 1,5 godziny, przez tak długi czas trudno utrzymać najwyższy poziom koncentracji, poza tym można się łatwo przemotywować. Gdy jeździłem z Arturem Radziszewskim i Maćkiem Szymanikiem na swoje pierwsze mecze w ekstraklasie nauczyłem się, że przedmeczowe zachowania mogą być skrajnie różne. Artur pobudzał się podskakując, kopiąc piłkę w ścianę, krzycząc. Maciek z kolei koncentrował się z ręcznikiem na głowie, niemal się modląc. U mnie jest trochę inaczej. Raku (Paweł Raczkowski - przyp.red.) zawsze się ze mnie śmieje, że tuż przed spotkaniem wchodzę na wyższe obroty: zaczepiam, żartuję, staram się wyrzucić z siebie napięcie.

ZOBACZ WIDEO Real - Bayern. Monachijczycy mogą czuć się oszukani

Jak wygląda organizacja wyjazdu na Ligę Mistrzów? Kiedy dostajecie informację, który mecz poprowadzicie?

Pierwsza informacja przychodzi około dwa tygodnie przed meczem. Około, bo zależy to od fazy rozgrywek. Do związku wpływa informacja: Szymon Marciniak został wyznaczony w danym terminie na mecz w danych rozgrywkach. Konkretnego meczu wtedy się jeszcze nie zna. PZPN po wpłynięciu takiej informacji potwierdza, że Szymon jest dostępny, nie doznał żadnej kontuzji. Związek potwierdza też zaproponowanych przez UEFA asystentów i dodatkowych sędziów.

Tomasz Listkiewicz o błędzie popełnionym w meczu Juventus Turyn - FC Barcelona: To był oczywisty błąd, czarno na białym, jedyny w tym meczu, który popełniliśmy. Inne decyzje, szeroko później komentowane, mieściły się w kategorii interpretacji. Wspomniany błąd będzie we mnie siedział bardzo długo, dlatego że wcześniej mecz układał się znakomicie, podjąłem kilka dobrych decyzji w trudnych sytuacjach. Później błędnie podniosłem chorągiewkę w sytuacji dość oczywistej. Za bardzo skupiłem się na linii spalonego i za mało kontrolowałem piłkę. Uciekł mi moment podania. Szkoda, bo to szkolny błąd.

Co dalej?

W międzyczasie UEFA opracowuje plan podróży, uwzględnia logistykę, chociażby to, żebyśmy mogli dzień przed meczem przeprowadzić trening na stadionie, na którym mamy sędziować i aby trening nie kolidował z przygotowaniami drużyn. Na dwa dni przed meczem UEFA oficjalnie ogłasza obsadę, a my otrzymujemy wyznaczenie drogą elektroniczną. Wówczas dostajemy namiar na oficera łącznikowego i delegata, poznajemy nazwisko obserwatora.

Przed wylotem analizujecie grę drużyn, których mecz będziecie prowadzić?

Analiza odbywa się dwutorowo. UEFA zatrudniła dwóch trenerów, którzy wysyłają nam przed meczami Ligi Mistrzów swoje analizy. W opracowaniu pojawia się między innymi kilkadziesiąt klipów wideo, omówienia oraz prognoza, jak według nich będzie wyglądał mecz, czyli jak drużyny będą się dopasowywały do siebie taktycznie i jaki to będzie miało wpływ na naszą pracę. Ustawianie się, czytanie gry, wszystko co pomaga nam w podejmowaniu dobrych decyzji czy zarządzaniu na murawie. Drugi tor: każdy członek naszego zespołu prześwietla drużyny przy pomocy specjalnego portalu, na którym odnaleźć można wszystkie informacje, włącznie z klipami wideo. Taka analiza różni się w przypadku Szymona oraz moim i Pawła Sokolnickiego, zwracamy uwagę na inne aspekty. Na miejscu, gdy mamy przedmeczową odprawę na stadionie, wymieniamy się informacjami.

Marciniak was przepytuje? Kiedyś zaliczył pan ponoć wpadkę podczas meczu Juventusu Turyn.

Podczas meczu Juventusu, ale nie tego ostatniego, Giorgio Chiellini próbował w mojej strefie odebrać przeciwnikowi piłkę. Robił to nie do końca czysto. Krzyknąłem więc, ale coś mi się pomyliło i zamiast "Giorgio!" krzyknąłem "Roberto!". No i dziwiłem się, że nie reaguje. Szymon usłyszał to na zestawie słuchawkowym i od razu powiedział: - Liściu, co ty do niego gadasz? Jaki Roberto?!

Swoją drogą Szymon potrafi nas czasem nieźle wypuścić, mówi na przykład podczas odprawy, że dany piłkarz ma znakomitą prawą nogę i musimy na niego uważać. Tak naprawdę wspomniany zawodnik gra w zupełnie innym klubie, a Szymon tylko sprawdza czy żyjemy i jesteśmy przygotowani. Ale żeby nie było, jemu też się zdarzały sytuacje, w których myślał, że piłkarz wystąpi w meczu, a w rzeczywistości nie było go już w zespole, bo został sprzedany. Stąd właśnie rozmowa, składamy sobie mecz w jeden kawałek.

Gdy wychodzicie na murawę najsłynniejszych stadionów, jak na przykład Santiago Bernabeu, jest jeszcze ekscytacja?

Czuje się zadowolenie, spełnienie. Wie się, że włożona praca przyniosła efekty. Ale za dużo się nie myśli. Skupia się na tym, żeby dobrze wykonać robotę.

Codzienność?

Można tak powiedzieć. Nagromadzenie meczów jest tak duże, że zdążyliśmy się już oswoić z pewnymi osobami i miejscami. Nie ma na świecie klubu i stadionu, który powodowałby w nas dodatkowy dreszcz. Normalność, chleb powszedni. Taka praca.

W tym sezonie prowadziliście mecze największych, nie wyłączając Leo Messiego, Cristiano Ronaldo czy Roberta Lewandowskiego.

Jak to z ludźmi: niektórzy są niesamowicie sympatyczni, inni zamknięci w sobie i małomówni, jeszcze inni aroganccy, nie tylko w stosunku do nas, ale również do przeciwników. Można odnieść wrażenie, że pewni zawodnicy uważają, że status gwiazdy daje im na boisku i poza nim specjalne przywileje. Nie chcę mówić o nazwiskach, bo w przyszłości będę zapewne tym ludziom jeszcze sędziował. Największe wrażenie zrobił na mnie Gianluigi Buffon. To człowiek, który w piłce nożnej osiągnął prawie wszystko, a pozostał sympatyczny, przyjacielski, otwarty. Wielka klasa jako człowiek. Kiedyś obronił strzał, a gdy piłka była z drugiej strony boiska, odwrócił się i puścił do "Raczka" oko, powiedział: - Widziałeś, jak obroniłem?!

Zdarzają się jednak sytuacje mniej przyjemne. Ponoć podczas meczu Paris Saint-Germain - FC Barcelona sfrustrowani piłkarze Barcy zwyzywali Marciniaka od najgorszych.

Z igły widły. Chodzi o dwie sytuacje, ewidentnie rozdmuchane. W pierwszej zawodnik odwrócił się plecami od Szymona i zdenerwowany rzucił coś pod nosem. Wychwyciła to później telewizja po wielu analizach i przy pomocy specjalisty od czytania z ruchu warg. W drugiej - przy rożnym - piłkarz sfrustrowany, odchodzący od Szymona, też wyrzucił coś z siebie, ale nie Szymonowi w twarz. Szczerze mówiąc, gdyby w takich sytuacjach wyciągać kartki, to w meczach Premier League trzeba by było sypać nimi już w 4 minucie. Tam ktoś non stop, sfrustrowany, rzuca pod nosem coś w stylu "fuck off". Mecze kończyłyby się z pięcioma czerwonymi kartkami. Nie mówimy tu jednak o bezpośrednich, wulgarnych wyzwiskach, bo te oczywiście muszą być, i są, przez sędziów karane.

Na kolejnych stronach przeczytasz między innymi, jak to możliwe, że w meczach o największą stawkę - na przykład w Lidze Mistrzów czy na mistrzostwach świata - sędziowie asystenci zmuszeni są do podejmowania kluczowych decyzji "na słuch" oraz czy są szanse na to, że zespół Szymona Marciniaka "posędziuje" półfinał Ligi Mistrzów.

Ponoć Szymon Marciniak to ulubieniec Pierluigiego Colliny, a wasz zespół szykowany jest na najważniejsze mecze na przyszłorocznych finałach mistrzostw świata.

Cała grupa sędziów Elite to ulubieńcy Colliny. To on w dużej części selekcjonował arbitrów, ufa tej grupie, stara się, aby wciąż się rozwijała, była w stu procentach profesjonalna. Widać, że wierzy w tych chłopaków i chce im pomóc w rozwoju. Podczas Euro potrafił nawet interweniować, gdy kucharz chcąc nam urozmaicić posiłki, przygotował przekąskę nieodpowiednią dla sportowców. On zwraca uwagę na najdrobniejsze szczegóły, bo wie, że na tym poziomie detale robią różnicę. No, ale za dużo zdradzić nie mogę, a i chwalić przełożonego mi niezręcznie. Nasz wyjazd na mistrzostwa świata - to na razie fantastyka. Do mundialu jeszcze ponad rok, zdarzyć się może wszystko.

Miejsce, w którym znaleźliście się to poziom, z którego trudno spaść?

Pyta pan o błędy?

Pytam o to, co musiałoby się wydarzyć, abyście zostali odsunięci od prowadzenia najważniejszych meczów.

Do grupy sędziów Elite nie trafiają przypadkowe osoby. Zanim się tam znajdziesz, jesteś przez dobrych kilka lat obserwowany, szkolony. Jeden albo dwa słabsze mecze nie są w stanie sprawić, że zostaniesz zdegradowany. Jeśli zdarzy się oczywisty błąd, który trudno wytłumaczyć, jest to raczej tłumaczone słabą dyspozycją dnia, a nie brakiem umiejętności. Jesteś wtedy odsunięty na jeden czy dwa mecze, ale później wracasz. No, chyba że błędy zdarzają się komuś notorycznie, wówczas nie ma litości. Na szczęście nie mieliśmy dotychczas w Europie meczu, po którym do domu wracaliśmy z poczuciem, że ewidentnie zawaliliśmy.

Tomasz Listkiewicz o VAR: Idealnie opisał to kiedyś Howard Webb, który z zawodu był policjantem i właśnie do policjanta porównał sędziego piłkarskiego. Mówił, że jest od przestrzegania przepisów i korzysta z narzędzi, które daje mu prawo. Jeżeli mam kajdanki i gaz, to używam kajdanek i gazu. Jeśli mam jeszcze pistolet, to używam pistoletu. Tak samo jest w piłce nożnej. Sędziowie korzystają z tego, z czego mogą korzystać. Dożyliśmy czasów, w których kilka sekund po kontrowersyjnej akcji wszyscy na stadionie dzięki internetowi widzieli powtórkę. Wszyscy oprócz sędziego, bo on musi na to czekać do końca meczu.

Długo siedzą w panu popełnione błędy?

Jeśli podjąłem błędną decyzję przez to, że ktoś mi na przykład zasłaniał pole widzenia i nie mogłem czegoś zobaczyć, nie ma o czym gadać. Taki błąd popełniłem w jednym z bardzo ważnych meczów ekstraklasy, gdy puściłem około 30 centymetrowego spalonego i padł gol. Jeśli jednak zdarzy się błąd bardzo prosty, warsztatowy, nawet nie mający wpływu na wynik, ale trudny do wytłumaczenia okolicznościami, siedzi to we mnie bardzo długo. Rozmyślam wtedy, szukam wyjaśnień.

Nawiązuję do waszego ostatniego meczu w Lidze Mistrzów, do zasygnalizowanego przez pana spalonego, którego nie było.

To był oczywisty błąd, czarno na białym, jedyny w tym meczu, który popełniliśmy. Inne decyzje, szeroko później komentowane, mieściły się w kategorii interpretacji. Wspomniany błąd będzie we mnie siedział bardzo długo, dlatego że wcześniej mecz układał się znakomicie, podjąłem kilka dobrych decyzji w trudnych sytuacjach. Później błędnie podniosłem chorągiewkę w sytuacji dość oczywistej. Za bardzo skupiłem się na linii spalonego i za mało kontrolowałem piłkę. Uciekł mi moment podania. Szkoda, bo to szkolny błąd.

Zastanawia mnie, jak pan to w ogóle robi? Już samo utrzymanie linii spalonego jest trudne, a co dopiero kontrolowanie momentu podania, gdy patrząc na linię spalonego nie widzi się momentu podania.

Kwestia praktyki. Kluczowe jest nieustanne przebywanie w linii spalonego. Wizualizuje ją sobie jako ścianę, mur, bo jeżeli zawodnik zostawił piętę, a ciało ma wychylone do przodu, to wiadomo że pięta wytycza linię. Tak samo jest z wychyleniem napastnika. Kolejny element to obserwowanie piłki. Ale nie obserwowanie dosłowne. Bardziej chodzi o świadomość, gdzie ona mniej więcej się znajduje i reagowanie na coś, co widać albo kątem oka, albo w ogóle nie widać. Czasem trzeba to robić na słuch. Kopnięcie piłki, dźwięk, pozycja spalona, aktywny udział w grze spalonego piłkarza, flaga w górze. Tak to wygląda.

Jak to, na słuch?!

Czasem słychać moment kopnięcia piłki. Tyle tylko, że wtedy trzeba brać pod uwagę, że dźwięk kopnięcia piłki dociera do nas i jest rejestrowany przez mózg z opóźnieniem. Trzeba od tego, co się słyszy, odjąć ułamek sekundy.

Przecież na stadionie nie słychać czasem własnych myśli, jeśli na trybunach pojawia się 70 tysięcy kibiców, a co dopiero kopnięcie piłki.

Czasem słychać, czasem nie. Gdy nie słychać, trzeba działać instynktownie. W sytuacji, o której przed chwilą rozmawialiśmy, już ułamek sekundy po podniesieniu chorągiewki czułem, że mogłem się pomylić, bo piłka trafiła do zawodnika szybciej niż się spodziewałem, czyli podanie musiało zostać wykonane wcześniej, niż to zarejestrowałem.

Chce pan powiedzieć, że w meczach, w których ważą się losy najważniejszych tytułów, sędzia podejmuje decyzje instynktownie? Na podstawie tego, co mu się wydaje?

To nie jest nic nowego. Jest też zasada, że jeśli w dynamicznej sytuacji sędzia asystent widzi 20-centymetrowego spalonego, to wie, że jest to złudzenie i tego spalonego de facto nie było i trzeba akcję puścić. To się sprawdza w dziesięciu sytuacjach na dziesięć. Trzeba się nauczyć, że mózg nas oszukuje. Są w sieci testy polegające na tym, że po ekranie przemieszczają się czarne kropki, a naszym zadaniem jest zatrzymanie ich, gdy idealnie na siebie nachodzą. Jeśli chcemy to zrobić w momencie, gdy wydaje nam się, że kropki się zeszły, zawsze popełnimy błąd, będziemy spóźnieni. Nazywa się to naukowo bodajże "flash-lag effect". Były nawet przeprowadzane specjalne badania na jednym z uniwersytetów. Mózg nie jest w stanie działać w taki sposób, aby jednocześnie obserwować cztery miejsca na boisku z taką samą koncentracją, człowiek nie jest poza tym w stanie zrobić zeza rozbieżnego.

W takim razie inna, techniczna rzecz. Skąd pan wie, w którą stronę wskazać aut, gdy trzyma pan linię spalonego, a akcja idzie z pana strony, tuż przy linii bocznej, ale 20 metrów od pana? Przecież kontrolując linię spalonego w takiej sytuacji nie jest się w stanie nawet kątem oka widzieć ani piłki, ani zawodników biorących udział w akcji.

To najtrudniejsze sytuacje dla asystenta. Wtedy bardzo pomocny jest sędzia techniczny albo główny. Na słuchawkę mówi, w którą stronę należy wskazać aut. Czasem decyzję podejmuje się na podstawie reakcji zawodników, na czuja. W każdym meczu, niezależnie od poziomu, na którym się odbywa, zdarzają się takie sytuacje. Priorytet dla asystenta to jednak spalony.

Bardzo często zdarza się, że niedaleko asystenta dochodzi do faulu, a asystent nie reaguje. Słychać wtedy: - Po jaką cholerę on tam stoi, skoro tego nie widzi?

Ba, nawet jeśli sędzia główny użyje gwizdka i podyktuje rzut wolny, to faulowany zawodnik wstaje i ma pretensje do asystenta, że ten nie użył chorągiewki. Odpowiadam wtedy, że to przecież nie ja mam gwizdek, tylko ten koleś na środku boiska. Sędzia główny w takich sytuacjach stara się odrobinę zbiegać ze środka, żeby samemu móc podjąć decyzję. Wiadomo, że asystent musi trzymać linię spalonego i moment faulu może mu uciec. Sędziując z zestawem słuchawkowym jest trochę łatwiej, podpowiadamy sobie wzajemnie. Generalnie w zespole sędziowskim podstawową zasadą współpracy dla asystenta jest "assist not insist", a czasy panów machających chorągiewką na potęgę to prehistoria.

Piłkarze zdają sobie z tego w ogóle sprawę?

Z tego? A skąd. Przecież ja jeszcze niedawno miałem taką sytuację w polskiej ekstraklasie, że drużyna nie wiedziała, że z rzutu od bramki, czyli tzw. "piątki" nie ma spalonego. Bramkarz wykonał "piątkę", napastnik był na pięciometrowej pozycji, przyjął piłkę i gra toczyła się dalej. Trener drużyny przeciwnej wyskoczył z ławki jak oparzony i krzyczał: - Panie! Co pan! Spalony!

Na najwyższym poziomie drużyny stosują nawet specjalną taktykę związaną z wybijaniem piłki od bramki. Zresztą, topowe kluby zatrudniają byłych sędziów, aby ci przekazywali piłkarzom informacje na temat arbitrów oraz ewentualnie sposobów, jak ich oszukać. Już kilka razy czułem, że prawy pomocnik celowo ustawiał się tuż przy mnie, aby zasłonić mi pole widzenia. Są również tacy piłkarze, którzy doskonale opanowali sztukę wymuszania rzutów karnych, bo nauczyli się, gdzie sędzia ma ograniczoną widoczność, gdzie najłatwiej go nabrać.

Gdzie?

Przy linii końcowej, biegnąc wzdłuż linii bramkowej, przede wszystkim po drugiej stronie bramki, niż sędzia asystent. Wówczas sędzia główny nie jest w stanie obiec wszystkich, znaleźć prześwitu między innymi piłkarzami, ma ograniczoną widoczność i nie zawsze wie, czy obrońca wstawił napastnikowi nogę w tor biegu.

Na kolejnej stronie przeczytasz, jakie są szanse na to, że zespół Szymona Marciniaka posędziuje półfinał Ligi Mistrzów oraz o tym, w jaki sposób ojciec Tomasza Listkiewicza - Michał, były prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej - pomógł synowi w zrobieniu międzynarodowej kariery.

Co jest najtrudniejsze w pana pracy?

Bardzo nie lubię świadomości, że moje błędy idą na konto innych członków mojego zespołu. Popełniam błąd, a rzutuje to na Szymona, Pawła czy Tomka. Wolałbym, żeby moje błędy szły tylko na moje konto.

Marciniak miał kiedykolwiek pretensje o popełniony przez pana błąd?

Bezpośrednio nigdy, ale czasem da się wyczuć, że główny nie jest zadowolony, jeśli jemu mecz poszedł bardzo dobrze, ale asystent popełnił błąd wpływający na wynik. Wiadomo, w takim przypadku błąd pójdzie też na konto arbitra głównego. Każdy z nas jest oceniany przez obserwatora osobno, wiadomo jednak, że i PZPN, i UEFA patrzy na sędziów jako zespół. Jeśli błędy będzie popełniał asystent, zostanie wymieniony, inaczej zespół nie pójdzie dalej. Kiedyś naszą pracę przyjeżdżał obserwować Marc Batta. Podczas pierwszego meczu w całości skupił się tylko na Szymonie, jego zarządzaniu, decyzjach, poruszaniu się. Gdy przyjechał drugi raz, obserwował naszą współpracę, działanie zespołu.

Od momentu, w którym regularnie zaczęliście sędziować najlepszym w Europie, w Polsce wymaga się od was więcej?

Dotyczy to bardziej mediów niż piłkarzy. Zawodnicy nam ufają, ufają Szymonowi. Wiedzą, że błędne decyzje zdarzają mu się rzadko, a jeśli już do nich dochodzi, przyjmują je spokojniej. Inaczej jest z dziennikarzami. Od Szymona wymaga się bezbłędnych występów zawsze i wszędzie, a w tym zawodzie jest to po prostu niemożliwe. Tym bardziej, że nagromadzenie meczów jest gigantyczne. Błędy się zdarzały i będą się zdarzać. Popełniają je sędziowie, tak samo jak popełniają je dziennikarze.

Denerwuje pana, że o sędziowaniu mówią ostatnio wszyscy, nawet ci, którzy nie znają podstawowych przepisów?

Nie, przeszło mi to. Irytowało mnie to tylko w czasach, gdy byłem początkującym arbitrem. Byłem załamany, gdy w telewizji byli bądź obecni piłkarze obnażali swoją nieznajomość przepisów. Teraz nie zwracam na to uwagi. Piłka nożna nie jest jednoznaczna, czarno-biała, decyzje budziły i będą budzić kontrowersje. Dla mnie to, że po trudnym dla sędziego meczu kibice krytykują i przedstawiają swój punkt widzenia jest tak samo oczywiste, jak deszcz jesienią. To showbiznes, tak się to kręci.

Dziwi pana skala publikacji i krytyki dotyczącej sędziów? A może sędziowie po prostu popełniają ostatnio więcej błędów, niż kiedyś?

Nie wydaje mi się, żeby publikacji na ten temat było więcej niż kiedyś. Ale na pewno przekaz telewizyjny jest coraz bardziej precyzyjny, często są pokazywane sytuacje o których siedzący na trybunach nie mają pojęcia. Ponadto w dzisiejszej piłce nożnej jest bardzo mało sytuacji jednoznacznych: ewidentnych karnych, oczywistych zagrań ręką, uderzeń łokciem. Zdecydowana większość sytuacji jest w tej "szarej strefie". Jedni powiedzą, że był karny, inni że nie było. I oczywiste jest, że pogląd tych nie zgadzających się z decyzją sędziego może przeradzać się w krytykę. Być może publikacji jest więcej również dlatego, że wiele mówi się ostatnio o systemie powtórek wideo. Przytacza się więc konkretne sytuacje i analizuje, czy mając do dyspozycji VAR sędzia zachowałby się tak samo.

Jest pan za wprowadzeniem systemu powtórek?

Idealnie opisał to kiedyś Howard Webb, który z zawodu był policjantem i właśnie do policjanta porównał sędziego piłkarskiego. Mówił, że jest od przestrzegania przepisów i korzysta z narzędzi, które daje mu prawo. Jeżeli mam kajdanki i gaz, to używam kajdanek i gazu. Jeśli mam jeszcze pistolet, to używam pistoletu. Tak samo jest w piłce nożnej. Sędziowie korzystają z tego, z czego mogą korzystać. Dożyliśmy czasów, w których kilka sekund po kontrowersyjnej akcji wszyscy na stadionie dzięki internetowi widzieli powtórkę. Wszyscy oprócz sędziego, bo on musi na to czekać do końca meczu. Zresztą, starają się to wykorzystywać zawodnicy, którzy w przerwie podchodzą do nas i mówią, że widzieli już powtórki i że popełniliśmy błąd. Oczywiście często kłamią, starają się w ten sposób wywrzeć presję. Według mnie od powtórek wideo nie ma odwrotu. Jest wielka szansa, że już na mundialu w Rosji będziemy korzystać z powtórek.

To powinno panu mocno ułatwić pracę.

Z jednej strony tak, bo VAR zdejmie z sędziów presję polegającą na ewentualności ewidentnego wypaczenia wyniku. Jeśli padnie gol, który nie powinien zostać uznany, to uznany nie będzie. Natomiast moim zdaniem oczekiwania co do prawidłowości decyzji asystentów będą jeszcze większe. Nikt nie będzie chciał asystenta, który będzie wszystko puszczał, bo i tak później akcja zostanie sprawdzona przy pomocy wideo. Przecież wiodąca idea wprowadzania powtórek sformułowana przez IFAB to "maksimum korzyści przy minimum ingerencji". Chodzi o to, aby wprowadzenie VAR nie wpływało na widowiskowość meczu poprzez nadmierną liczbę przerw spowodowanych koniecznością weryfikowania prawidłowości decyzji sędziów. Na VAR czekam więc spokojnie, a nawet z nadzieją.

Dlaczego na zostanie sędzią zdecydował się pan tak późno?

Miałem 23 lata, jak na obecne trendy, to rzeczywiście późno. Wcześniej się tym nie interesowałem. W pewnym momencie stwierdziłem, że tak zwane życie studenckie zaczęło negatywnie wpływać na mój organizm. Powołania nie poczułem od razu, już na samym początku przygody zrobiłem sobie kilkumiesięczną przerwę, bo nie czułem się gotowy na testy kondycyjne. Prawdziwego bakcyla złapałem dopiero w momencie, gdy zaczęto mnie zabierać jako sędziego asystenta na odrobinę wyższe klasy rozgrywkowe. Później już poszło, awanse robiłem co rok, co zresztą spotykało się w środowisku z różnymi komentarzami.

Pana ojciec, Michał Listkiewicz, był w tym czasie prezesem PZPN i miał po pana wysłać windę na samo dno sędziowskiej organizacji.

Już kilka razy przyznawałem, że nazwisko mi bardzo pomogło. Zapewne nie zacząłbym jeździć na mecze ekstraklasy z Marcinem Borskim, gdyby nie nazwisko. Jest bardzo wielu zdolnych chłopaków w okręgu, łatwo zginąć w tłumie, nie zostać nigdy sprawdzonym. Ja miałem dość charakterystyczne nazwisko, więc mnie przegapić było trudno. Szansę dostałem dlatego, że nazywam się Listkiewicz. Z innym nazwiskiem zapewne na szansę musiałbym czekać dwa lata dłużej. Ciągnięcia za uszy, bezpośrednich sugestii z góry jednak chyba nie było, taką mam przynajmniej nadzieję.

Zaczynał pan jako sędzia główny.

Tak, bardzo to lubiłem, ale nie byłem w tej roli jakimś wielkim talentem, udało mi się dojść do IV ligi. Później postawiłem na specjalizację, na bycie asystentem, w tej roli widziałem u siebie dużo większy potencjał. Zresztą, pytał mnie pan o stres. Ostatnio bardziej niż przed występem w Lidze Mistrzów stresowałem się chyba, gdy pojechałem na mecz ligi okręgowej w roli sędziego głównego.

Dlaczego?

Patrząc z boku na młodych sędziów jestem w stanie wiele rzeczy im podpowiedzieć, nauczyć ich zachowań na murawie, ustawiania się, zarządzania, ale gdy samemu trzeba wdrożyć to w życie, nie jest już tak różowo. Sędziowanie na środku to coś zupełnie innego, niż bycie asystentem. Będąc sędzią głównym trzeba, a w niższych ligach to już w ogóle podstawa, zarządzać meczem, zawodnikami, być przywódcą, mediatorem, złym i dobrym policjantem jednocześnie. Ja w takiej roli nie czuję się najlepiej, mam trochę inny charakter. Od czasu do czasu staram się jednak posędziować jakiś mecz jako arbiter główny, bo to daje mi pogląd na pewne sytuacje boiskowe i pomaga mi później na linii i we współpracy z sędziami.

W przeszłości zdarzyło się ponoć, że w niższej klasie ganiali pana po boisku wściekli kibice.

Stadion, na którym odbywał się wtedy mecz, leży w bezpośrednim sąsiedztwie stacji benzynowej, więc kibice przez cały mecz mieli możliwość "dotankowywania". Prowadziłem mecz w IV lidze, w 90 minucie podjąłem kontrowersyjną decyzję, która im się nie spodobała. Pod koniec spotkania uznali, że śmiesznie będzie poganiać sędziego po murawie. Musiałem uciekać. Na szczęście nic mi się nie stało, a później podczas analizy zapisu wideo okazało się, że moja decyzja była słuszna.

Zanim został pan sędzią zawodowym, pracował pan w redakcji Canal Plus. Czym się tam pan zajmował?

Współpracowałem ze stacją dobrych kilka lat, na początku byłem człowiekiem od wszystkiego. Wydrukuj tabelę, przynieś to, odnieś tamto. W miarę upływu lat zacząłem montować materiały, kończyłem jako wydawca takich programów, jak Liga + czy Sport +. Później przeszedłem do innej firmy, to była praca biurowa. Dopiero 4 lala temu udało mi się przejść na sędziowskie zawodowstwo. Wcześniej, a byłem już sędzią międzynarodowym, trzeba było kombinować z braniem urlopów, dni wolnych. Pracodawca nie był zapewne zadowolony, gdy wychodziłem na przerwę obiadową i już nie wracałem, bo jechałem na mecz.

Żałujecie, że w tym sezonie nie dostaniecie jednego z europejskich finałów?

Wiem, że kandydatura naszego zespołu pojawiała się w medialnych spekulacjach, ale UEFA nie ma w zwyczaju wyznaczanie na mecze finałowe sędziów, którzy dopiero od dwóch lat są w grupie Elite. Mniej więcej, patrząc na to, co działo się w ostatnim czasie, który sędzia sędziował jakie mecze oraz kto został powołany na mistrzostwa świata do lat 20 w Korei, można wywnioskować, kto będzie prowadził finały. My robimy swoje, a w przyszłości być może zostanie to wynagrodzone.   Liczycie na półfinał Ligi Europy bądź Ligi Mistrzów?

Na nic nie liczymy, na nic się nie nastawiamy. Szczerze mówiąc nie znam nawet terminów, nie wiem, kiedy dokładnie odbędą się mecze półfinałowe.

Na początku maja, zanim Marciniak wyleci do Korei Południowej na mistrzostwa świata U-20.

Więc terminy się nie pokrywają. Kto wie, jeśli dostaniemy taki mecz, na pewno się nie nikogo nie obrazimy.

Czytaj inne teksty autora

Źródło artykułu: