Justyna Kowalczyk wyruszy do Afryki, żeby wejść na Kilimandżaro. "Od dawna tego chciałam"

Zdjęcie okładkowe artykułu: Getty Images / Clive Mason / Na zdjęciu: Justyna Kowalczyk
Getty Images / Clive Mason / Na zdjęciu: Justyna Kowalczyk
zdjęcie autora artykułu

Choć Justyna Kowalczyk nie podjęła jeszcze decyzji w sprawie dalszej kariery w biegach narciarskich, to już dziś wie, czemu chciałaby poświęcać swój czas. To zdobywanie górskich szczytów i biegi górskie. Już wkrótce Polka wyrusza na Kilimandżaro.

Michał Bugno, WP SportoweFakty: Po ostatnim biegu w Pjongczangu wyznała pani, że wkrótce wybiera się w góry do Afryki. Wyprawa na Kilimandżaro jest już pewna? Justyna Kowalczyk: Tak. Bilety są już kupione. Jeżeli nic nie pokrzyżuje mi planów, to pewnie dojdzie do skutku. Od dawna tego chciałam. Na razie jednak nie wiem, jak mój organizm będzie reagował na wysokość powyżej 3000 metrów n.p.m., a na takiej znajdowałam się tylko raz lub dwa razy w życiu.

Latem zamieściła pani w portalach społecznościowych zdjęcie ze szczytu Hoher Dachstein w Alpach Salzburgskich. To szczyt, który ma wysokość 2995 m n.p.m. Kilimandżaro jest prawie dwa razy wyższe i mierzy 5 895 metrów. Na Dachsteinie trenuję od 20 lat, więc na wysokości 2955 metrów spokojnie sobie z bieganiem radzę. Co się dzieje wyżej? Nie mam zielonego pojęcia. Na Kilimandżaro zobaczę, jak będę reagować na znacznie wyższe wysokości. To dla mnie bardzo ciekawe. Chciałabym to sprawdzić.

ZOBACZ WIDEO: Ekstremalny wyczyn Roberta Korzeniowskiego w Biegu Rzeźnika. "Nigdy tego nie zapomnę"

Eksperci mówią, że trzy dni to za mało, żeby organizm w pełni zaaklimatyzował się na Kilimandżaro. Ile czasu pani daje sobie czasu na zdobycie szczytu? Nie będę tam umysłem dowodzącym. W sprawach logistyki całkowicie zdałam się na osobę, która pojedzie tam ze mną. Z tego, co wiem, będziemy mieć długi czas na aklimatyzację. Wcześniej mamy wejść na dwie niższe góry, a dopiero później ruszymy na Kilimandżaro. Czyli aklimatyzacja będzie pełna. Oczywiście, nie jestem ryzykantką. To będzie dopiero moja pierwsza styczność z dużą wysokością. Nie chciałabym się zrazić.

Od wielu lat działa pani w Tatrach. Zdobyła już pani wiele szczytów - Łomnicę, Lodowy Szczyt, Durny Szczyt, Mnich, Zadni Mnich. Pierwszy był Gerlach? Tak. Moim pierwszym szczytem, na który nie prowadzą szlaki, był Gerlach. Trzeba jednak zaznaczyć, że na te wszystkie wymienione szczyty wchodziłam z przewodnikiem. To nie jest tak, że wezmę sobie plecaczek i sama wejdę na górę. Nie mam takiej pewności siebie i nawet nie chciałabym jej mieć. Oczywiście, tam gdzie liczy się sama wydolność czyli chodzenie z plecakiem pod górę, radzę sobie doskonale. Sprawy techniczne nie są jednak rzeczą, którą można przeskoczyć w ciągu jednego roku. Zwłaszcza, kiedy nie ma się na to wiele czasu. Ale powoli się uczę i chyba jestem całkiem pilną uczennicą. Mam nadzieję, że powoli będę polepszać swoje umiejętności.

A co dają pani góry? Przede wszystkim góry wyrównują wszystkich ludzi. Na co dzień ciągle czuję się obserwowana. Podczas wędrówek po górach też jestem, ale tam ludzi jest znacznie mniej. Poza tym im większe są trudności techniczne, tym mniej myśli się o innych sprawach. Człowiek wspina się i zastanawia nad tym, gdzie postawić następny krok, gdzie położyć rękę itd. To bardzo fajne uczucie. Jeszcze więcej radości w górach daje mi bieganie. Długie treningi biegowe po 5-6 godzin są dla mnie naprawdę wyniszczające. To tak wielkie i błogie zmęczenie, że… nie ma nic fajniejszego. I ma pani swoją ulubioną trasę biegową w polskich Tatrach. COS w Zakopanem

- Zawrat - Dolina Pięciu Stawów - Rysy - Strbskie Pleso. To musi być naprawdę olbrzymi wysiłek. Bardzo lubię tę trasę. Jej przebiegnięcie zajmuje mi 5-6 godzin. Nasza część Tatr nie daje jednak wielkich możliwości biegowych. Po pierwsze - jest mniejsza niż słowacka. Po drugie - jest dużo bardziej zatłoczona. A po trzecie - jest wiele śliskich kamieni. Oczywiście, można też wbiegać na Kasprowy Wierch lub Giewont. Osobiście bardzo lubię też wbiegać na Przełęcz Karb. Ze dwa razy naszło mnie też, żeby pobiegać po naszym najtrudniejszym szlaku, ale było to trochę bez sensu. Chodziło po nim za dużo ludzi.

Biegała pani po Orlej Perci? Biegałam. Chciałam sprawdzić, jak to wyjdzie. Nie było żadnego problemu. Tyle, że im więcej ludzi znajduje się na szlaku, tym bardziej spowalnia to biegaczy. Jest też ryzyko, że dojdzie do wypadku i to niekoniecznie z powodu własnego błędu. Takich rzeczy wolę się wystrzegać. Zwłaszcza, że po słowackiej części Tatr jest dużo więcej tras. Można wbiegać na przykład na Krywań lub na Polski Grzebień. Szlaki są szerokie, z turystami różnie bywa, ale kiedy wybiegnie się o czwartej lub piątej nad ranem, to nie ma problemu.

Chciałaby pani wystartować w Biegu Ultra Granią Tatr o długości 70 kilometrów i sumie przewyższeń około 5000 metrów? Zwycięzcy pokonują ją w 7,5 godziny. Muszę dodać, że pierwsza trójka ostatnich zawodów to byli biegacze narciarscy. Jeżeli chodzi o rywalizację z innymi sportowcami, to nie jestem w stanie się jej podjąć ze względu na stan kolana. Nie mam już łąkotki, a sytuacja z kością udową też robi się niedobra. Narażanie nogi tylko po to, żeby powalczyć o zwycięstwo, byłoby kompletnie bez sensu. Mogłabym tę trasę jednak przebiec rekreacyjnie. Jeśli przestanę biegać na nartach, a zdrowie pozwoli, to pewnie spróbuję.

A w Biegu Rzeźnika? W ostatnich latach mocno wkręcił się w niego Robert Korzeniowski. Co sądzi pani o takiej formie rywalizacji? Taka forma rywalizacji bez wątpienia jest przeznaczona dla ludzi, którzy lubią ból.

A pani powiedziałaby o sobie, że jest zawodniczką, która go lubi? Boję się bólu, ale jestem na niego odporna. Takie życie sobie wybrałam. Na tym właśnie polega trening wytrzymałościowy, żeby z bólem i permanentnym zmęczeniem walczyć. Ultramaratony górskie zyskują coraz większą rzeszę zwolenników, bo ludzie szukają wyzwań. Ktoś pracuje w korporacji, siedzi przy biurku i nagle wymyśla sobie, że najpierw przebiegnie dychę, później półmaraton, następnie maraton, a za dwa lata Bieg Rzeźnika. Dla tych ludzi to musi być niesamowite wyzwanie. Niektórym rzeczywiście udaje się przejść całą tę drogę. A później nie rzucają tego w kąt, tylko wkręcają się jeszcze bardziej. Z mojej strony mają pełne uznanie.

Kiedy napisałem na Twitterze, że rozważa pani wyprawę na Kilimandżaro, ludzie odpisali, że chcieliby zobaczyć panią w ultramaratonach górskich. Teraz wygląda na to, że taki scenariusz nabiera całkiem realnych kształtów. Sport dał mi praktycznie wszystko, co mam w życiu, więc nie mam zamiaru się na niego obrażać. Nawet jeśli przestanę być reprezentantką Polski w narciarstwie biegowym, to chciałabym pozostać w regularnym treningu i bardzo dobrej dyspozycji. Chciałabym też zostać przy wadze, którą mam, a nie przytyć nagle dziesięć kilogramów. Będzie to wymagało ode mnie naprawdę sporego zaangażowania. A że lubię biegi górskie, to pewnie będę w tej dziedzinie działać.

Kiedy pierwszy raz obserwowałem panią na żywo podczas występu w Pucharze Świata w 2011 roku, walczyła pani właśnie z potężną górą. Tyle, że na nartach. Oczywiście mam na myśli podbieg pod Alpe Cermis, kończący cykl Tour de Ski. Robiło to wielkie wrażenie. Tak to jest, jak ludzie pierwszy raz przyjadą na zawody Pucharu Świata. A już na Alpe Cermis tym bardziej! W telewizji to wszystko wygląda tak gładko, a kiedy przyjedzie się na miejsce, zobaczy te prędkości, zakręty, emocje i zmęczenie, to od razu się wie, że biegi narciarskie opłaca się oglądać na żywo. Stojąc na Alpe Cermis, odnosiłem wrażenie, że tylko pani i Therese Johaug faktycznie wbiegałyście pod górę. Pozostałe zawodniczki po prostu na nią wchodziły. Na pewno nie jest to łatwa rzecz. Żeby narty nabrały ślizgu pod górę, trzeba włożyć w to odpowiednią siłę. A przecież pod Alpe Cermis trzeba jeszcze dobiec, pokonując trasę siedmiu kilometrów. Kiedy rusza się pod górę, zakwaszenie mięśni robi się bardzo duże. Jak biegłam tam pierwszy raz w życiu, to po dojechaniu do góry byłam absolutnie ugotowana.

Wróćmy jeszcze do wspinania. Schodząc z Zadniego Mnicha, miała pani sytuację, kiedy musiała pochylić się nad przepaścią, usiąść na uprzęży i zacząć zjeżdżać na linie w dół. To był jeden z najbardziej emocjonujących momentów, których doświadczyła pani w górach? Ze względu na moje perypetie zdrowotne musiałam od nowa uczyć się zaufania do ludzi. Kiedy pierwszy raz poszłam na Łomnicę i spojrzałam w dół, stwierdziłam, że nie ma szans, żebym tamtędy zjeżdżała. Na szczęście byłam tam z bardzo doświadczonym przewodnikiem górskim, który jest też ratownikiem TOPR.

To Jan Gąsienica Roj. Jak układa się wam współpraca? Bardzo sobie ją chwalę. Sto procent profesjonalizmu i perfekcji. Pełne bezpieczeństwo. Niektórzy ratownicy TOPR, żartują, że dawała mu pani niezły wycisk. Ale jego to mobilizowało! Ratownicy TOPR przez cały rok muszą być w dobrej kondycji, żeby w razie wypadków móc pomagać turystom w górach. Kiedy mogą się sprawdzić z kimś, kto na niektórych odcinkach może być lepszy, sprawia im to dużo radości.

To jak to było ze zjazdem z Zadniego Mnicha? Popatrzyłam w dół, zadrżałam i uświadomiłam sobie, że jedyne, co mogę zrobić, to zjechać. Strach nie minął, ale zrobiłam się bardzo cicha. To trochę zbiło z tropu mojego przewodnika. Normalnie mówię dużo, a wtedy nagle zamilkłam. W podobnych sytuacjach zdarza się, że klnę, ale tym razem zjeżdżałam w całkowitej ciszy i wielkim skupieniu. Kiedy jednak znaleźliśmy się na dole, a ja zdjęłam uprząż i liny, byłam z siebie dumna.

Czytałem, że nie ma pani ciśnienia, żeby wchodzić na Mont Blanc, ale z drugiej strony - apetyt rośnie w miarę jedzenia. Jakie są pani dalsze górskie marzenia? Sam Mont Blanc to niebezpieczna sprawa. Ginie tam dużo ludzi. Jest też duży ruch turystyczny. Na innych kontynentach jest wiele piękniejszych gór, które nie są aż tak bardzo zatłoczone. A dla mnie nazwy nie są konieczne. Samo wyjście na szczyt też nie. W zeszłym roku dwa razy zdarzyło mi się wycofywać w Tatrach 10-15 minut przed szczytem - już po pokonaniu największych trudności technicznych. Nie mam z tym żadnego problemu, bo dla mnie fajna jest cała górska droga. Oczywiście, jeśli uda się osiągnąć cel i stanąć na wierzchołku, to też jest to dla mnie miła sprawa.

A Himalaje są dla pani interesujące? Nie mam tu na myśli wspinaczki na Mount Everest, ale choćby trekking do bazy pod jeden z ośmiotysięczników. Byłoby świetnie zobaczyć, jak to wygląda. Jeżeli tylko byłaby taka możliwość, czas i towarzystwo, to bardzo chętnie bym spróbowała. Ja jestem ciekawym świata człowiekiem, a Himalaje muszą być piękne. Wszyscy, którzy tam byli, mówią, że warto zobaczyć te ogromne góry i piękne widoki.

Rozmawiał w Korei Południowej Michał Bugno

Autor na Twitterze:
Źródło artykułu: