Nasza kadra nigdy nie grała na igrzyskach, a dopiero niedawno - po siedmiu latach przerwy - polscy curlerzy wrócili na mistrzostwa Europy. Bartosz Łobaza, Marcin Ciemiński, Krzysztof Domin, Konrad Stych i Maksym Grzelka zakończyli imprezę w Lohji na siódmym miejscu, pokonując m.in. Norwegów, czyli brązowych medalistów poprzedniej edycji tej imprezy.
Nasi zawodnicy mają jednak pod górkę, bo w 2021 roku z międzynarodowych struktur wykluczony został Polski Związek Curlingowy (PZC). Jego miejsce wkrótce zajęła Polska Federacja Klubów Curlingowych (PZKC). Zawodnicy z nowej organizacji - choć są uznawani na arenie światowej - wciąż nie mają statusu polskiego związku sportowego. To problem. Dlatego nie mogą dostać dofinansowania i czują, że "zostali na lodzie".
ZOBACZ WIDEO: Tomasiak radzi sobie z presją? Kot nie ma wątpliwości
Kadrowiczami są pasjonaci. Za starty z konieczności płacą samodzielnie. - Mam olbrzymi żal do polskiego państwa. Czuję się oszukany i najzwyczajniej w świecie zazdroszczę innym dyscyplinom. Jak długo można dokładać 20 tysięcy złotych rocznie do pasji? - pytał jeszcze niedawno Konrad Stych. Sezon olimpijski uratował Polakom anonimowy sponsor.
Nasza reprezentacja dobrym występem na mistrzostwach Europy zapewniła sobie awans do mistrzostw świata, a od 6 grudnia walczy w kanadyjskiej Kelownie o prawo wyjazdu na igrzyska. Rywalami Polaków są Koreańczycy, Filipińczycy, Japończycy, Amerykanie, Holendrzy, Chińczycy i Nowozelandczycy. Dwie najlepsze drużyny zagrają mecz o awans. Drugi bilet dostanie zwycięzca spotkania przegranego tego "finału" z trzecią drużyną fazy zasadniczej.
Kamil Kołsut: Jak do tego doszło, że polscy curlerzy stanęli przed szansą wyjazdu na igrzyska w Mediolanie?
Konrad Stych (kapitan reprezentacji Polski): Mamy naprawdę dobrą passę. Nasza drużyna powstała właśnie po to, żebyśmy w tym roku osiągnęli szczyt formy i faktycznie czujemy się silniejsi niż kiedykolwiek. Dobrze przetrenowaliśmy ostatnie sezony. Na najwyższych obrotach pracujemy od dwóch lat z trenerem Jakubem Baresem. Całą energię włożymy w turniej kwalifikacyjny.
Co mówi o waszych możliwościach siódme miejsce na mistrzostwach Europy?
To był nasz najlepszy turniej jako drużyny. Mistrzostwa pokazały, że nie jesteśmy jeszcze na takim poziomie, żeby ograć wszystkich, którzy wezmą udział w kwalifikacjach olimpijskich. Każdy mecz będzie zacięty. A większość drużyn przyleciała do Kanady nawet miesiąc przed nami. My dotarliśmy kilka dni temu. Nasze zaplecze organizacyjno-treningowe jest inne niż rywali.
Chodzi o to, że trenujecie na gorszej jakości lodzie i trudniej wam zaadaptować się do nawierzchni, która podczas wielkich imprez jest perfekcyjna?
Nie, bo zdążyliśmy już podczas międzynarodowych zawodów poznać ten lód najwyższej jakości. Trudnością jest raczej adaptacja do nowych warunków. Przykładem były mistrzostwa Europy. Mieliśmy konkretne warunki, dostosowaliśmy się, ale lodomistrz nie był zadowolony i po kilku dniach zmienił parametry. Czasami na przykład koryguje temperaturę lodu, żeby był wolniejszy, a kamienie szybciej się kręciły, dzięki czemu mecze stają się bardziej widowiskowe. My nie mamy takiego doświadczenia i w przypadku jakiejkolwiek zmiany nasz okres adaptacji jest dłuższy.
Gdzie i w jakich warunkach trenujecie?
Ja i nasz rezerwowy Maksym Grzelka jesteśmy z Łodzi, więc trenujemy bardziej regularnie, kilka razy w tygodniu, bo mamy obiekt na miejscu. Dochodzą do tego zgrupowania z resztą chłopaków w weekendy - od sierpnia może dwa mieliśmy wolne - gdy spędzamy od ośmiu do dziesięciu godzin na lodzie. To nas różni od najlepszych drużyn na świecie. Oni mają dostęp do lodu na co dzień. Wspólne treningi to nie wszystko, bo przerwę między sezonami poświęcamy na przygotowanie siłowe i kondycyjne. Mecze nie są krótkie, szczotkowanie jest dużym wysiłkiem, a my nie możemy sobie pozwolić na zmęczenie mięśni, bo curling wymaga precyzji.
Jesteście w stu procentach zawodowcami czy łączycie sport z pracą?
Każdy z nas pracuje. Grzelka w firmie rodziców, która zajmuje się oklejaniem samochodów, i do tego na pół etatu w hali curlingowej. Bartek Łobaza to inżynier, konstruktor części samochodowych, ale ma też dyplom z wychowania fizycznego, więc przygotuje nam plan treningów na siłowni. Marcin Ciemiński jest zawodowym pilotem. Krzysztof Domin negocjuje kontrakty w korporacjach finansowych, a ja koordynuję wydarzenia na hali curlingowej i zajmuję się przygotowaniem lodu.
Naprawdę ”wróciliście z prochów”? Tak zatytułowany tekst o waszej drużynie opublikował World Curling przed mistrzostwami Europy…
Tak, bo reprezentacja Polski przez pewien czas nie mogła grać na wielkich imprezach. Dopiero trzy lata temu międzynarodowe organizacje uznały Polską Federację Klubów Curlingowych. Wciąż nie ma ona jednak statusu polskiego związku sportowego, bo trwa sądowy spór z Polskim Związkiem Curlingu. Nie jestem w tym biegły i nie umiem wyjaśnić szczegółów, ale efekt jest taki, że nie mamy finansowania. Pieniądze są problemem polskiego curlingu, na mistrzostwa Europy właściwie od zawsze jeździmy za swoje. Jesteśmy pasjonatami i każdy za swoją pasję płaci. Źródłem sukcesu jest to, że mamy pięć zaangażowanych osób, które są w stanie zrobić dla curlingu naprawdę dużo, a nasze rodziny się na to zgadzają.
Skąd macie pieniądze na starty? Na waszym Instagramie wciąż jest ogłoszenie z hasłem: ”Zostań sponsorem reprezentacji Polski już od 4 tys. zł za sezon”…
Każdy granie finansuje sobie sam, a koszty rosną. Chodzi nie tylko o sprzęt, bo najdroższe są wyjazdy. Pomaga nam firma moich rodziców, która jeszcze w poprzednim sezonie pokrywała nawet jedną czwartą budżetu. Intensywnie szukamy sponsorów. Robiliśmy zbiórkę na Patronite, prosiliśmy ludzi o odpis 1,5 proc. podatku. Mieliśmy to szczęście, że trafił się anonimowy sponsor. To osoba spoza środowiska, tylko my znamy jej tożsamość. Dzięki niej mamy środki, żeby grać w tym sezonie.
Ile kosztuje curling na najwyższym poziomie?
Do tej pory potrzebowaliśmy 100-120 tys. na rok. Ten sezon to na teraz 250 tys. zł, ale koszty wzrosną, bo zakwalifikowaliśmy się na mistrzostwa świata. Najdroższe - jak wspomniałem - są wyjazdy. Szczotka kosztuje 700-800 zł, ale dobra wystarczy na kilkanaście lat. Inna sprawa to końcówka, za 80 zł od sztuki, którą trzeba wymieniać na każde zawody. Buty kosztują od 800 do nawet 2000 zł, ale też są na lata. To akurat ważne, bo musimy mieć dobre czucie.
Co z kamieniami, które mogą kosztować nawet 80-100 tys. zł?
Zapewnia je hala bądź klub. Najlepsi, w bogatszych krajach, mają takie dla siebie. To o tyle wygodniejsze, że ważnym jest, aby były szlifowane i dzięki temu dobrze się kręciły. Idealnie więc, jeśli swój komplet ma federacja, która może je udostępniać i o nie dbać. My trenujemy na klubowych, które nie są tak ostre, więc kręcę trochę mniej. To robi pewną różnicę.
Dlaczego warto trenować curling?
Każdy w tym sporcie znajdzie coś dla siebie. Jednym podoba się środowisko, a inni po prostu lubią się ślizgać. Dla mnie najciekawsza jest strona taktyczna. Warto zauważyć, że to sport, gdzie nie mamy tej bezpośredniej rywalizacji, więc na amatorskim poziomie każdy może grać z każdym: facet z dziewczyną, córką, dziadkiem. Dopiero w elicie sytuacja się zmienia, bo dziś curling bazuje na szczotkujących. To najczęściej młode, dobrze wytrenowane osoby. Coraz mniej jest w naszej dyscyplinie zawodników z przedziału 35+.
Niektórzy nazywają curling szachami na lodzie, inni porównują wasz sport do bilarda. Kto jest bliżej prawdy?
Curlingowi najbliżej do golfa. Nieprzypadkowo najlepsi latem wybierają właśnie tę dyscyplinę. Chodzi o aspekt psychologiczny, szlifowanie techniki, umiejętności zachowania spokoju i koncentracji. My też skupiamy się przecież tak naprawdę na tym, żeby trafić do celu.