Mistrzostwa Europy dla nas już się skończyły. Z Czechami we Wrocławiu miało być pięknie, a skończyło się jak zawsze - odpadliśmy. Przynajmniej nie musimy wracać do domu. W swojej grupie zajęliśmy ostatnie miejsce, co powodem do chwały na pewno nie jest. I nie będzie. Nie pomogą tu zapewnienia piłkarzy, że drużyna ma potencjał i może liczyć się w eliminacjach do mistrzostw świata. Skoro tak jest, to trzeba było wygrać chociaż raz w grupie, która tuż po losowaniu wywoływała u wszystkich śmiech. Teraz przygotowywalibyśmy się do walki o ćwierćfinał...
Piłkarzami w biało-czerwonych koszulkach z ciężko wywalczonym orzełkiem na piersi nie warto się już zajmować, bo ci na Euro 2012 nic już nie zwojują. Ze swojej grupy mogą wyjść jeszcze Ukraińcy. Oni przynajmniej jeden mecz już wygrali i tak czy siak wywalczą więcej punktów niż my (ach, ta polska zazdrość).
Jak jednak organizacyjnie wygląda Euro 2012 u drugiego współgospodarza, bez którego tak naprawdę nie mielibyśmy największej piłkarskiej imprezy w historii naszego kraju?
Niedziela, kilkanaście godzin po meczu Czechy - Polska. Przejście graniczne w Medyce pomiędzy Polską a Ukrainą. 17 czerwca celnicy na brak pracy nie mogli tam narzekać. Sam, wspólnie z trzema znajomymi, także postanowiliśmy dodać im roboty. Oto bowiem już długo przed meczem we Wrocławiu wspólnie postanowiliśmy, że niezależnie od wyniku Polaków, zaraz po spotkaniu pojedziemy do Lwowa na mecz Dania - Niemcy. Jak się okazało, spotkanie zapowiadało się o tyle ciekawie, że w tej grupie nic jeszcze nie było pewne.
Wróćmy jednak do przejścia granicznego. W Medyce po całonocnej podróży byliśmy nad ranem. Spodziewaliśmy sporych kolejek na granicy - w końcu za kilkanaście godzin na boisko mieli wyjść Niemcy, co wiązało się z przyjazdem ich kibiców.
Na granicy pierwsze zaskoczenie. Wszystko sprawnie i szybko. "Euroturystom" celnik od razu daje kartkę upoważniającą do przejazdu tak zwanym "zielonym pasem". Brawo. Oczywiście nie obyło się bez małych problemów (ubezpieczenie i tego typu sprawy). Celnik pomarudził, po czym życzył szerokiej drogi i wpuścił na teren Ukrainy.
Szok numer dwa - droga. Tyle przed Euro nasłuchałem się, jakie to fatalne drogi są na Ukrainie. O ile te w Polsce idealne nie są, ale przynajmniej istnieją, to na Ukrainie miało ich w ogóle nie być. A tu niespodzianka. Z Medyki do samego Lwowa równiutka, wyasfaltowana jezdnia. Oczywiście to nie autostrada, ale narzekać nie można. Co prawda były pewne minusy, ale o tym później.
Destination Lwów
We Lwowie byliśmy przed południem. Ominęliśmy zjazd na stadion, bowiem chcieliśmy zobaczyć ścisłe centrum. Podczas mistrzostw Europy w Polsce byłem już w Warszawie, Poznaniu i Wrocławiu (Gdańsk jeszcze przede mną) i w porównaniu do nas, we Lwowie Euro nie widać. Na ulicach są jedynie małe tabliczki, znane z polskich miast - te mówiące o tym, jak dojechać na Arenę Lwów. Poza tym raz na dziesięć minut można spotkać wymalowany autobus. Na mieście zero flag, w witrynach sklepowych też nic szczególnego. Ukraińcy we Lwowie nie afiszują się z tym, że są rozgrywane u nich mistrzostwa Europy.
W oknach na zaniedbanych blokowiskach nie wiszą znane z polskich ulic flagi, a nikt nie jeździ samochodami ze specjalnymi, małymi żółto-niebieskimi flagami. W Polsce każdy "piknik" ma taką albo na szybie, albo w postaci pokrowca na lusterkach. Widocznie we Lwowie tego nie potrzebują. Chociaż niedługo pewnie i w naszym kraju skończy się ten "piłkoszał".
Koszmar letniego poranka
O ile wcześniej chwaliłem drogi, to te we Lwowie są dramatyczne. Praktycznie wszędzie brukowane kostką, która porozrywana jest przez szyny tramwajowe. Ktoś, kto po raz pierwszy w życiu musi przez nie przejechać, przeżywa osobisty dramat i klnie na wszystko co popadnie. Oznakowanie miasta? Parkingi? Nie napotkaliśmy niczego takiego w okolicach centrum.
Samochód postawiliśmy gdzieś przy ulicy, gdzie parkowali wszyscy. Uprzedzając fakty - jak wracaliśmy stał dalej - bez żadnych blokad na kołach, mandatów. Oczywiście nie uiszczaliśmy żadnej zapłaty w parkomacie, bo takich nie było. Inny świat.
W niedzielę we Lwowie było bardzo gorąco. Dla mężczyzny, raj na ziemi. Dlaczego? Oto bowiem Ukrainki nie kryją swoich wdzięków, wprost przeciwnie, bardzo je eksponują. Wybaczcie, bez zdjęć, ale jakoś tak głupio. Dla zaspokojenia ciekawości, jedna fotka ze stadionu.
"Fanzona" we Lwowie nie różni się zbytnio od naszych. Co prawda spędzaliśmy w niej, nie kłamiąc, kilkadziesiąt sekund. W międzyczasie dało się zauważyć, że telebim nie jest zbyt dobrze ulokowany. Pewnie w Strefie Kibica są jeszcze wielkie ekrany, ale na wzrok mi się nie rzuciły, więc o komforcie oglądania spotkań się nie wypowiadam. Okoliczne puby i kafejki pełne były kibiców przystrojonych w narodowe barwy. Spotkać można było i Niemców, i Duńczyków, ale też i Ukraińców czy Polaków. Oczywiście nie zabrakło też Irlandczyków z koszulkami "Gdynia 2012". Wśród tych wszystkich rozśpiewanych, roztańczonych kibiców starsi Lwowiacy spokojnie grali w szachy.
Jeden z moich kolegów - z racji tego, że we Lwowie już był - zafundował nam swoisty spacer po samym centrum i okolicznych urokliwych ryneczkach. Celem tej wędrówki, w żarze lejącym się z nieb,a był plac imienia Adama Mickiewicza, z pomnikiem narodowego wieszcza stojącym w samym centrum. - Poczekajcie chwilę - powiedział do nas nasz "przewodnik". Wrócił po chwili. - Jeszcze niedawno były tu tabliczki z polskimi nazwami, pozdejmowali już wszystko, co to komu przeszkadzało - nie krył irytacji. Mieliśmy już dość upału, uznaliśmy, że chcemy wracać do samochodu i jechać już na stadion.
W trakcie wędrówki po Lwowie zjedliśmy obiad, tani i smaczny. Dużo naczytałem się też, żeby na Ukrainie nie wymieniać pieniędzy w kantorach, tylko wyciągać je z bankomatu. Kantor znalazłem jednak szybciej, niż automat z pieniędzmi. Zaryzykowałem, przeliczyłem na szybko i okazało się, że nikt mnie nie oszukał. Kolejny mit.
Stadion i centrum prasowe
Stadion we Lwowie położony jest na obrzeżach miasta. Nie trudno na niego dotrzeć, bowiem na Arenę Lwów prowadzą znaki. Podążając za nimi, mając wjazdówkę od UEFA, dojeżdża się praktycznie pod sam obiekt. Zupełnie inaczej niż w przypadku Poznania, gdzie każdy policjant odsyła gdzie indziej, kieruje w inne miejsce, a jadąc samochodem stoi się w olbrzymich korkach. Tu wystarczyło pokazać ową wjazdówkę i wszystkie bramy się otwierały, wskazywano drogę. Brawo bis.
W centrum prasowym byliśmy kilka godzin przed rozpoczęciem meczu - zmęczeni całonocną podróżą, przechadzką w upale po mieście. Zaskoczyli nas Ukraińcy, którzy pomyśleli i o tym. Oto bowiem w centrum prasowym są trzy niezwykle wygodne pufy (jak inaczej to nazwać?) na których można się po prostu położyć i "uciąć sobie drzemkę". Kolejka jest spora, bo to czysta przyjemność, ale i nam udało się na chwilę zrelaksować. Dwóch moich kolegów, drzemiąc, załapało się nawet do materiału chińskiej telewizji. Dziennikarz robiąc reportaż z centrum prasowego, kamerę skierował akurat na nich, gdy ci byli w fazie snu. Śmialiśmy się później, że będą gwiazdami dla setek milionów widzów.
Stadion we Lwowie ma ten plus, że przestrzeń za trybunami nie jest niczym oddzielona. Można spokojnie przejść pomiędzy sektorami i zintegrować się z pozostałymi kibicami. A tych, z różnych narodowości nie brakowało.
Mecz zakończył się zwycięstwem Niemców, którzy dopingowali swoją drużynę przez całe 90 minut. Duńczycy, których na stadionie było zdecydowanie mniej, odzywali się raz na jakiś czas. Niemcy swoją obecność zaznaczyli także drobną pirotechniką.
Celem polskich dziennikarzy po meczu był Lukas Podolski, który rozegrał setny mecz w kadrze Niemiec. Ten najpierw po konferencji prasowej odbierał nagrodę dla najbardziej wartościowego zawodnika meczu (MVP), potem musiał udzielić jeszcze wywiadu niemieckim telewizjom. Do rozmów z prasą i radiowcami nie był już tak chętny. Gdy jednak usłyszał, że wołamy go po polsku, bez problemu się zatrzymał, a na pytania odpowiadał z uśmiechem na ustach. Przerwał mu dopiero oficjel UEFA, który chciał go już zaprowadzić do autokaru.
Wcześniej udało nam się także zatrzymać Miro Klose. Ten jednak nie poświęcił Polakom już tak dużo czasu, a mówienie w naszym języku sprawiało mu trudności, chociaż radził sobie nieźle.
Powrót do kraju
Miałem napisać, co w tej równej drodze do Lwowa jest nie tak. Otóż, aby na nią wjechać, trzeba do niej dotrzeć, a oznakowanie na Ukrainie (poza tym kierującym na stadion) jest fatalne. Jedno kółko, drugie i dopiero trafiliśmy na odpowiedni zjazd. - U was na znakach dojedzie się do Warszawy, u nas ich nie ma - mówił nam na stacji benzynowej poprawną, czystą polszczyzną jeden z Ukraińców. Widać, że to zapracowany, skromny, ale bardzo przyjazny człowiek.
Ciekawym doświadczeniem było także omijanie samochodów "tubylców". Chociaż nasza trasa przebiegała przez "ślimak" wyglądający na jeden z głównych we Lwowie, to Ukraińcy stawiali samochody gdzie popadnie - wolna amerykanka. Częstym widokiem na ukraińskich drogach są także ludzie, którzy na miejscu reperują swoje auta. Nie ważne, że to środek jezdni - popsuło się, to trzeba naprawić. Inni muszą ominąć. Do granicy jedzie praktycznie w ciemnościach, bo drogi nie są oświetlone - lub tylko sporadycznie. Jak na drugą noc bez snu, nie jest to łatwa sprawa. Ze stadionu wyjeżdżaliśmy bowiem po północy naszego czasu.
Na koniec coś, o czym miałem nie pisać. Na wspominanej wyżej stacji benzynowej, gdzie rozmawialiśmy z Ukraińcem, zatrzymaliśmy się tuż przed granicą. Gdy weszliśmy do środka, było tam kilku Niemców. Tak się nam przynajmniej zdawało. Akurat jedna z kas uległa awarii. Wtedy to jeden z owych Niemców(?), ubrany od stop do głowy w barwy niemieckiej drużyny narodowej, trzymając w ręku alkohol, zaczął płynną polszczyzną wykrzykiwać różne obelgi, a także rozmawiać ze swoimi towarzyszami, który stali obok niego (mniej więcej ten sam typ osobowości, ubioru). Po chwili się uspokoił, a my byliśmy zniesmaczeni. Zgadywaliśmy, że ów jegomość ze swoimi kompanami, byli po prostu Polakami. Jak to nazwał mój znajomy - przebierańcy.
Sama odprawa na granicy, mimo sporej kolejki samochodów, przebiegła sprawnie i zajęła nam około kwadransa. Zmęczeni, ale bardzo zadowoleni, wjechaliśmy na teren naszego kraju i udaliśmy się w drogę do Poznania, na mecz pomiędzy Irlandią i Włochami. Niebawem, podobną trasą, czeka nas wyprawa do Kijowa. Tam ponoć dojechać nie jest już tak łatwo, ale o tym przyjdzie czas przekonać osobiście.
Podejście do Euro na Ukrainie jest na pewno zupełnie inne, niż u nas. Organizacyjnie wychodzimy lepiej, jakoś tak ładniej. Według mnie - u nas mistrzostwami ludzie bardziej się przejmują. Na Ukrainie mają swoje problemy, a Euro jest tylko odskocznią od codzienności. Cudze chwalicie, swego nie znacie - mówi pewne porzekadło. Naprawdę nie możemy się wstydzić organizacji Euro. Wstydzić możemy się za piłkarzy, którzy mając wszystko, zajęli ostatnie miejsce w grupie i nie odnieśli nawet jednego zwycięstwa.
We Lwowie byłem tylko godzin. Może to miasto jest zupełnie inne, niż ja je widziałem. Może to, co akurat mi się nie podobało, innym nie przeszkadza. Tak czy siak, ma ono swój niewątpliwy urok i wielokulturowy klimat. Miło byłoby je jeszcze kiedyś odwiedzić.
Już na sam koniec - Polacy egzamin z organizacji Euro jak na razie zdają. I to na całkiem dobrą ocenę.