Dariusz Tuzimek: Nie ma większej gwiazdy niż drużyna (felieton)

Co to za turniej skoro w najlepszej ósemce reprezentacji z Europy nie ma Holandii, Anglii i Hiszpanii, a jest Walia, Islandia i... Polska. No co to za turniej? No? No właśnie... bardzo - przepraszam za słowo - fajny.

Dariusz Tuzimek
Dariusz Tuzimek
PAP/EPA / EPA/OLIVER WEIKEN

To jest piłka, jaka zaskakuje, rozsmakowuje, cieszy, wzrusza. Taki futbol nie pozostawia obojętnym, taki futbol chce się oglądać.

Jakoś tej starej Europy nikt nie żałuje, może z wyjątkiem jej samej. Ile się można kisić w tym samym, własnym sosie? Co mam na myśli, wiedzą wszyscy ci, których jakoś nie rajcował tegoroczny finał Ligi Mistrzów.

Gdy Anglicy dostali wciry od Islandii, ich koledzy ze wspólnoty brytyjskiej - reprezentanci Walii, wyskoczyli z radości pod sufit, jakby wygrali z milion funtów.

Chyba nie tylko oni. Pewnie w tym momencie śmiało się do rozpuku z pół świata i okolice. Jakoś ta stara piłkarska Europa taka była nieświeża, że znieść się już tego nie dało. Autodestrukcja i degrengolada Holandii, nuda Hiszpanii, niemoc Anglii. Komu więc miałoby ich brakować i z jakiego powodu?

ZOBACZ WIDEO Euro 2016. Wojciech Szczęsny: Turniej się jeszcze dla mnie nie skończył (źródło: TVP)

A tacy Islandczycy? "Rybacy" - jak nazwały ich z pychą i wyższością angielskie brukowce - to prawdziwe zuchy. Może mistrzowie tiki-taki to nie są, ale przecież ogląda się ich z przyjemnością. Nie są wcale tacy drewniani. Grają do przodu, odważnie, z fantazją, a w jakości kontrataków przewyższają ich jedynie mistrzowie tego gatunku, czyli Włosi.

Chłopaki z Islandii to dla mnie najsympatyczniejsza drużyna turnieju. Piękni młodzieńcy: a to długie włosy, a to broda jak u hipstera - wyglądają, jakby właśnie wyszli z próby albo z koncertu kapeli rockowej. A gitary odłożyli tuż za linią, bo chcieli sobie chwilę w piłę pokopać. Ot tak, na bramki zrobione z kamieni, ciuchów, albo… tornistrów.

Jeden w jednego wyglądają na idealny materiał na zięciów, o jakich marzą teściowe w całej Europie: silni, pracowici, skromni. No ciacha po prostu.

Kiedy do Warszawy na mecz z Polską przyjechała reprezentacja tych - niech już będzie - "rybaków", ich szwedzki trener Lars Lagerbäck, sam wychowany w skandynawskim kulcie pracy, opowiadał, że w Islandii nie ma w ogóle problemu z motywowaniem do pracy swoich piłkarzy. - Oni to mają wyssane z mlekiem matki. Na każdym treningu, i to wszyscy, jeden w jednego, trenują cały czas na sto procent. Nikt się nie oszczędza, nikt nie udaje, nikt nie oszukuje. To byłoby wbrew ich naturze - opowiadał Lagerbäck.

Fajne, nie? Człowiek przestaje się dziwić, że zabiegali Anglików na śmierć. Aż się chce tym Islandczykom kibicować. Na szczęście można, bo Polacy wpadną na nich najwcześniej w finale.

Islandczycy, Polacy, Walijczycy, ale i Włosi (piękny wyjątek ze starej Europy) udowadniają, że futbol się właśnie zmienił. Czy to nie znak czasu, że po dwóch rundach mistrzostw Europy nie da się wskazać ani jednego (sic!) gwiazdora, o którym można by powiedzieć: to jest jego turniej. Nie jest to impreza Cristiano Ronaldo, nie jest Roberta Lewandowskiego ani Thomasa Muellera, a tym bardziej nie jest Zlatana Ibrahmovicia.

Za to jest to turniej... drużyn i zespołów. Liczy się kolektyw, współpraca, zbiorowy wysiłek i wzajemne wsparcie. Na EURO 2016 wygrywa team spirit. Walijczycy mają Garetha Bale’a, Polacy Roberta Lewandowskiego, ale i tak obie drużyny wygrywają tylko dzięki temu, że są zespołami. Najłatwiej byłoby to zwekslować banałem, który drażni ludzi: poziom się wyrównał, w Europie nie ma już kelnerów! Ale faktem jest niepodważalnym, że przygotowanie fizyczne, walka, cechy wolicjonalne stają się dla wyniku ważniejsze niż indywidualne popisy gwiazd. Ten turniej udowadnia, że meczów piłkarskich nie wygrywa się w pojedynkę.

Czy to nie znak czasu, że Włosi - drużyna, która ma w składzie kilku staruchów - zachwyca świeżością taką, jakiej nie miała od dawna? Jeszcze cztery lata temu Italia dotarła do finału Euro, ale zachwytów takich jak dziś to nie było nawet połowę. Pojawiły się właśnie teraz, gdy w drużynie nie ma już takich gwiazd jak dziadek Pirlo, który abdykował, i Mario Balotelli, który od kilku lat poszukuje własnego rozumu. Bezskutecznie zresztą.

Selekcjoner "Azzurich" Antonio Conte to gość, który w stu procentach składa się z pasji. W każdym meczu szaleje przy linii, wygląda jak opętany, a wzrok ma taki, że można go dać od razu do Jezuitów, by odprawili egzorcyzmy. A i próba łamania kołem też by nie była przesadą. Dobrze, że poza szaleństwem tchnął w swoją drużynę także entuzjazm. Widać, że chłopaków w błękitnych koszulkach futbol cieszy. Ba! Co tam futbol! Ich cieszy życie!

Podoba mi się, chcę to oglądać do 10 lipca.

Dariusz Tuzimek, futbolfejs.pl

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×