- To nie jest bilet na pana sektor.
- Wiem, ale muszę dostać się na stanowisko radiowe dosłownie na dwie minuty. Zaraz wracam na swoje miejsce.
- Niestety nie dostanie się pan tam nawet na dwie minuty, bo to nie pana sektor. To niemożliwe.
- Ale dlaczego?
- Bo u nas wszystko jest niemożliwe.
To dziecko Michela Platiniego. Długo oczekiwane, po trudnej ciąży, zagrożonej, z powikłaniami. Francuzi dostali prawo organizacji mistrzostw Europy rzutem na taśmę w 2009 roku. W rundzie finałowej wygrali z Turcją jednym głosem, 7:6. Jak po karnych, w których ktoś pudłuje w ostatniej serii.
Taką decyzję uznano jednak za kompletnie zrozumiałą, w końcu Platini od dwóch lat rządził w UEFA i robił to w sposób bardzo efektowny. Wsiadł na konia i otworzył przyłbicę - zmieniał, co chciał, przecierał słabym federacjom ścieżki do Ligi Mistrzów, poszerzył Euro do 24 drużyn, wymyślił Ligę Europy, Puchar Narodów, turniejem w 2020 roku obdzielił trzynaście krajów. Wszyscy kochali Michela, Michel znaczył przyszłość. Był, jak dobry wujek ze Stanów, który regularnie wysyłał dolary. Bo nie można zapomnieć, że wszystkie reformy służyły głównie zarabianiu większych pieniędzy i otwarciu na nowe rynki. A wszystkie głosy w UEFA mają przecież taką samą wagę.
Platiniego na Euro nie ma. Został w swoim domu w Szwajcarii, nie skorzystał z zaproszenia, bo nie zostałby przedstawiony, jako osoba publiczna, jako ojciec sukcesu. Musiałby kupować bilet. W miesiącu, w którym miał błyszczeć i spijać śmietankę, został w cieniu, upokorzony. Śledczy nie uwierzyli mu, że dwa miliony dolarów przelane na jego konto przez Seppa Blattera, były wynagrodzeniem za pracę dla FIFA. Platini przez cztery lata nie może pełnić żadnej funkcji w piłce nożnej. Zostawił swoje ukochane dziecko, nie utrzymują kontaktu.
ZOBACZ WIDEO Kwiatkowski: piłkarze czują więcej smutku niż radości (źródło TVP)
{"id":"","title":""}
Mistrzostwa we Francji odbywają się mimochodem. Przemykają, starając się, by nikt ich nie zobaczył. Nie rozpalają wyobraźni gospodarzy, toczą się swoim rytmem, bez pasji i szaleństwa na ulicach. Francuzi każdym porem pokazują, jak bardzo nie chcą wynieść piłkarskiej pasji poza stadiony. "Mamy swoje problemy" - mówią. I nie chcą o nich zapomnieć nawet na miesiąc. Robią wszystko, by kibice, którzy przyjechali bawić się i cieszyć futbolowym świętem, wrócili do swoich krajów z poczuciem, że byli na imieninach u cioci, która tak naprawdę ich nie lubi. 18 lat temu, kiedy Francja na własnych stadionach zdobywała mistrzostwo świata Zinedine'a Zidane’a chciano zrobić prezydentem republiki. Zidane na czas Euro wyjechał na urlop do Indii.
Kawałek podłogi
Mistrzostwa we Francji zaczęły się z przytupem i wcale nie chodziło o zwycięstwo gospodarzy nad Rumunią wywalczone w ostatnich minutach. Dziesiątki tysięcy kibiców utknęły w korkach i na lotniskach. Francuzi postanowili wykorzystać Euro, by pokazać władzom, że nie zgadzają na jej pomysły. Poszło o decyzje socjalistycznego rządu, który wprowadził nowe prawo, otwierające drogę do tego, by wydłużyć tydzień pracy do 48 godzin. Ograniczono też rolę związków zawodowych, ułatwiono rozwiązywanie umów i wypłacanie odpraw pracownikom.
Fala strajków zalała Francję szybciej niż fala powodziowa Paryż kilka dni wcześniej. Blokowanie dróg i protesty branży rafineryjnej sprawiły, że zaczęło brakować benzyny. Zatankować można było na co drugiej stacji i to nie więcej niż 25 litrów. Ponad połowa pociągów została odwołana, gdy do strajku dołączyli się kolejarze. W dniu rozpoczęcia mistrzostw zaprotestowali kontrolerzy ruchu lotniczego i piloci. Kibice stali z nieważnymi biletami na lotniskach, proponowano im przesiadki - zamiast do Nantes, kierowano do Rennes - to nic, że obie miejscowości dzieli sto kilometrów. Nikt nie proponował transportu dodatkowego. Czasami podstawiono autokar, który zatrzymywał się we wszystkich wioskach po drodze, co wydłużało podróż nawet o kilka godzin. Kibicu, radź sobie sam. Tylko nie utop się w śmieciach, bo tuż przed samymi mistrzostwami warunki pracy nie spodobały się także pracownikom firm wywożących nieczystości z miasta.
Brazylia nie była perfekcyjnie przygotowana do organizacji mundialu dwa lata wcześniej, ale wtedy serce pokazali zwykli, zakochani w futbolu ludzie. Brali za rękę, z uśmiechem kryjącym zażenowanie, a może próbującym wytłumaczyć, że tak wygląda codzienność w tym kraju. - "Chodź tutaj, tędy będzie szybciej. Chodź, kupię ci bilet, bo automat jest tylko po portugalsku. Nie, ostatni autobus już odjechał, ale skoro się spieszysz na lotnisko to wskakuj, podwiozę cię." Francuzi gośćmi się nie obchodzą. Są opryskliwi, obrażeni na cały świat, zdenerwowani, że muszą dzielić swój kawałek podłogi z jakimś człowiekiem z drugiej części kontynentu z idiotycznym szalikiem na szyi.
[nextpage]W Brazylii zwykłe "obrigado" wywoływało radość u kelnera, który był zachwycony tym, że jakiś Gringo próbuje mówić w jego języku. Jak byłeś Gringo, to znaczyło, że pewnie jesteś daleko od domu i trzeba zrobić wszystko, by żyło ci się łatwiej. We Francji Gringo to intruz, którego trzeba spławić. "Merci" bez odpowiedniego akcentu sprawia, że kelner fukając przechodzi na angielski, którego oczywiście nie zna, ale z satysfakcją pokazuje przyjezdnemu, że to jego teren.
Na przytłoczony ostatnimi atakami terrorystycznymi i klęskami żywiołowymi kraj spadła kolejna plaga, na którą miejscowi zupełnie nie byli przygotowani - Euro 2016.
Bar. Z nudów
Reprezentacja Polski zamieszkała w La Baule, kurorcie nad samym Oceanem Atlantyckim. Kiedy cała Francja palona była słońcem, nasi trenowali przy wietrze i deszczu. Atmosfery wielkiego piłkarskiego święta nie czuć tutaj w ogóle. O tym, że w hotelu "L'Hermitage" mieszka ktoś ważny, świadczy radiowóz stojący całą dobę przed wejściem. Policjanci zmieniają się trzy razy dziennie, rosnąca częstotliwość ziewania świadczy o tym, że służba zaraz dobiegnie końca.
Czasy piłkarskiego romantyzmu odeszły w niepamięć. W 1974 roku właściciel pensjonatu "Sonne-Post" w niemieckim Murrhardt, gdzie na czas mundialu zatrzymali się Polacy, po każdym zwycięstwie drużyny Kazimierza Górskiego stał z szampanem w drzwiach, a autokar z trudem przeciskał się między stojącymi przy drodze, wiwatującymi na cześć piłkarzy mieszkańcami miasteczka.
W La Baule nastał czas futbolowego reumatyzmu. Wyjeżdżających na kolejne mecze czy treningi Polaków żegna garstka przechodniów, próbująca zgadnąć kto właśnie przechodzi obok. Rozpoznają Roberta Lewandowskiego, nie interesują się futbolem. Gościnnością "L'Hermitage" pochwalił się na Twitterze Maciej Sawicki, sekretarz generalny PZPN. Zamieścił zdjęcie monitora w hotelowym lobby po tym, gdy reprezentacja wróciła z awansem do ćwierćfinału w kieszeni. Polska flaga, napis "Welcome Home". Znak czasów.
Podobno latem, w wakacje, pojawią się w La Baule młodzi ludzie i wniosą do miasteczka trochę życia. W czerwcu to Ciechocinek, z większą liczbą miejsc parkingowych dla osób starszych i niepełnosprawnych, niż tych bez żadnego oznakowania. Trudno znaleźć nawet restaurację lub bar, w którym jest telewizor, z wykupionym kanałem "BeIn", który posiada prawa do transmisji meczów. W czasie jednego ze spotkań Francuzów, w samym centrum sporym powodzeniem cieszyła się transmisja z wyścigów konnych. Koni w La Baule jest dużo, co wieczór na plaży, odbywają się mecze polo.
Przy jednej z bocznych ulic stoi dom, który z zewnątrz wygląda na restaurację. Drzwi otwarte, w środku napis "Bar". - Poproszę piwo. Mijają trzy minuty. Pojawiają się butelka i szklanka. - Ile płacę? - Nic. To mój prywatny dom, a napis "Bar", zrobiłem sobie z nudów. Może wpadniesz na imprezę senegalską wieczorem? Tu masz adres. Fajnie będzie. Impreza senegalska jest w bloku na trzecim piętrze. Z widokiem na świszczące co kwadrans pociągi TGV. Poza Jeanem, który jest rzeźbiarzem i poczęstował darmowym piwem, jest tu jego koleżanka z Senegalu z córką w sukience jak z filmu Disneya, kobieta z Rumunii i dwóch Francuzów, którzy chyba już sami nie rozumieją swojego francuskiego. Jest też bardzo chora właścicielka mieszkania, której do końca życia pozostało kilka miesięcy. Między nogami biega pies, z magnetofonu słychać Boba Marleya, który idealnie pasuje do zielonych oparów, w jakich toczą się rozmowy. Nie, o Euro tu się nie rozmawia. - Jesteśmy od tego daleko, ale fajnie, że wpadliście - mówi Jean.
Małe zainteresowanie turniejem nie jest przypadłością La Baule. Paryż żyje swoim życiem, tak samo Lyon czy Marsylia. Euro przebiega gdzieś obok, ot przez dwa wieczory jakieś grupy popiją sobie w centrum. Czasami się też pobiją, jak Rosjanie z Anglikami, ale grupy ludzi w koszulkach ukochanych drużyn giną w tłumie. To dlatego w Warszawie nie rozgrywa się meczów reprezentacji młodzieżowych, tylko organizuje się je w mniejszych miejscowościach. W Warszawie karta z ofertą rozrywkową jest za bogata, by juniorami udało się przyciągnąć kibiców na stadion. Francja na Euro zerka kątem oka, jest zblazowana, smutna, jakby chciała powiedzieć - "spokojnie, to tylko futbol". Może to problem starej Europy, która nie chce się teraz bawić, może żyje w strachu przed kolejnymi atakami terrorystycznymi, może silniejsze bodźce wypierają słabsze. Francja zachowała się dziwnie - zaprosiła na imprezę i powiedziała, że nie tańczy.
Ewakuacja
Przyjechaliśmy na mistrzostwa Europy mając w pamięci te nasze sprzed czterech lat - uśmiechnięte, pogodne, pełne zabawy i alkoholu. Czas, kiedy dzień przed meczem inauguracyjnym otwieraliśmy niedokończone autostrady, kiedy stawialiśmy stadiony, budowaliśmy lotniska i instalowaliśmy szybki internet. Kiedy uczyliśmy rodziców angielskiego, wysyłaliśmy policjantów na przyspieszone kursy bycia miłym, a każdemu zbłąkanemu kibicowi na ulicy służyliśmy radą, a jeśli żadnej mądrej akurat nie mieliśmy, to chociaż zabieraliśmy go do baru.
Euro 2012 z litanią "Oby było bez wstydu" pokazało, jak bardzo chcemy gonić Europę i nawet jeśli łapiemy zadyszkę, zaciskamy zęby i biegniemy dalej. We Francji przekonujemy się, że za kilka lat to Zachód może gonić nas. Tutaj nikt nie przejmuje się tym, że transport publiczny kończy się o północy, że do jednego pociągu wpycha się ludzi z biletami na dwa pozostałe, które z powodu strajków nie odjadą. Tak zwany szybki internet w hotelu pozwala najwyżej przesłać plik tekstowy, a metro jadące na stadion nie śpiewa, nawet nie jest kolorowe od narodowych barw.
[nextpage]Francuzi nie przejmują się, że patrzy na nich cała Europa. Bez rumieńca na twarzy pokazują swoje miękkie podbrzusze, dzielą się problemami, kiedy nad kamerą świeci się czerwona lampka przekazując obraz na cały świat. W zeszłym tygodniu sto tysięcy osób, reprezentanci niemal wszystkich związków zawodowych, przeszło w proteście przez Paryż blokując jego południowo-wschodnią część na pół dnia. Euro stawia rząd pod presją, ale rząd we Francji do presji jest już przyzwyczajony, turniej niczego nie zmienia.
Policjantów zamiast na kursy bycia miłym, wysyła się na szkolenia antyterrorystyczne. Wokół stadionów chodzą z palcem na cynglu karabinu. Listopadowe ataki terrorystyczne spowodowały, że każdemu patrzy się na ręce, wszyscy przechodzą drobiazgowe kontrole. Strefy kibica - które od kilkunastu lat stanowiły centrum życia dla kibica bez biletu, we Francji były zagrożone. Policja rekomendowała nieotwieranie tej największej w Paryżu. Ostatecznie miejsca w których można obejrzeć mecze na wielkim telebimie uruchomiono w każdym mieście, które gości finalistów, jednak nie wszędzie cieszą się popularnością. Francuzi zostali trochę postawieni pod ścianą. Jakby chcieli powiedzieć: "Mili to my już byliśmy". Kibiców z innych krajów dziwią jednak nawet drobiazgi. Tabliczki w pociągach: "Zostawiłeś bagaż? To znaczy, że masz duże problemy", mówią otwartym tekstem, że w obecnych czasach pracownicy Biura Rzeczy Zagubionych raczej tracą etaty.
- Weź to na ramię, bo zaraz nas znowu ewakuują - kibice pilnują się sami. Pozostawiony bagaż, nawet jeśli to reklamówka z pięcioma puszkami piwa, sprawia, że w ciągu kilku minut na miejscu pojawia się jednostka antyterrorystyczna. Uzbrojona po szyję, sprawiająca wrażenie takiej, która sama poradzi sobie z autobusem pełnym zamachowców. Niezależnie czy to restauracja, dworzec czy lotnisko - po kilkunastu sekundach na miejscu są już tylko mundurowi, szybko zasuwają się rolety w oknach, klienci i pasażerowie są pod dobrą opieką w odpowiedniej odległości.
Mundurowych widać, mają działać na wyobraźnię. Bezpieczeństwa pilnuje też jednak cała armia smutnych panów w cywilnych strojach, ze słuchawką w uchu i mimo upału - w kurtce, pod która można wiele schować. Pod hotelem piłkarzy nie można nawet zwyczajnie stać. Tajniacy próbują być uprzejmi, ale chcą mieć wszystko pod kontrolą. - Jak masz na imię? Jesteś dziennikarzem? A co masz w tej walizce? - wokół "L'Hermitage" regularnie krąży kilku funkcjonariuszy, którzy mają oczy dookoła głowy. PZPN został poinformowany o liczbie policjantów, którzy dbają o bezpieczeństwo naszej reprezentacji, ale nie może tych danych udostępniać. Piłkarze powtarzają, że we Francji czują się dobrze zaopiekowani. Wszyscy uczestnicy Euro trzymani są pod kloszem.
W górę serca
Na szczęście Euro to nie tylko Francuzi. Są też goście, którzy tańczą, chociaż nie gra muzyka. Przywieźli swoją. "Will Grigg is on fire" - piosenka o anonimowym północnoirlandzkim napastniku stała się nieoficjalnym hymnem Euro. Ten oficjalny, wyprodukowany przez Davida Guettę zwyczajnie się nie przyjął. Will Grigg na mistrzostwach nie zagrał nawet minuty, bo - jak stwierdził trener Michael O’Neill - przy wyborze składu nie sugeruje się listą przebojów.
Irlandczycy z obu stron Wyspy na ulicach francuskich miast bawili się nawet, kiedy zabrakło piwa. Jeździli za swoją drużyną pociągami, nawet jeśli na czas Euro koleje wprowadziły na pokładach prohibicję. Głośni byli też Walijczycy, Węgrzy, Islandczycy czy Polacy. Wszyscy ci, dla których Euro to czas zabawy, świętowania, poznawania nowych ludzi i zawierania nowych przyjaźni. Profil naszego kibica podróżującego na wielkie imprezy mocno się zmienił - na trybunach jest raczej cicho, a przyśpiewka "w górę serca, Polska wygra mecz" świadczy o tym, że pieniądze na Francję mają ci, którzy równie często chodzą na mecze siatkarskie. Dzieci hossy, przyzwyczajone do tego, że ich drużyna może zostać nawet mistrzem świata.
Niemal równo rok temu Paryż oficjalnie ogłosił udział w wyścigu o prawo goszczenia igrzysk olimpijskich w 2024 roku. Władze twierdzą, że 60 procent obiektów jest już gotowych. 60 milionów euro kosztuje kampania, która ma przekonać Międzynarodowy Komitet Olimpijski, że to właśnie stolica Francji jest najlepszym miejscem do zorganizowania takiej imprezy. W wyścigu udział biorą także Rzym, Hamburg, Los Angeles i Budapeszt, zwycięzcę poznamy w przyszłym roku. To dużo czasu, by wszystko jeszcze dokładnie przemyśleć i zastanowić się czy w czerwcu 2016 roku na ulicach francuskich miast nie odbyła się kampania negatywna, która może kosztować jeszcze więcej. W miesiącu, w którym Wielka Brytania zarządziła Brexit i postanowiła wystąpić z Unii Europejskiej, Francja urządziła swój Frexit i nawet nie dołączyła do zabawy.
Michał Kołodziejczyk z Francji
ciekawy tekst,mysle ze trafia w sedno.