Muszę przyznać, że kwalifikacje Formuły 1 w Budapeszcie trzymały w napięciu bardziej niż końcówka niejednego wyścigu. Nieprzewidywalność. To chyba jest słowo kluczowe w tym wypadku, a kluczem do problemu były jak zwykle opony. Kierowcy ewidentnie mieli ogromne problemy z uzyskaniem optymalnych parametrów pod względem temperatury i ciśnienia na przestrzeni całego okrążenia. Właśnie stąd tak duże rotacje pomiędzy poszczególnymi odsłonami czasówki.
Kwalifikacje pod znakiem błędu sędziów
To w dużej mierze wyrównywało szanse, ponieważ przed weekendem na Węgrzech wyraźnym faworytem było Ferrari, a już w Q1 sensacyjne dwa najlepsze czasy Mercedesowi tę teorię obaliły.
Q2 to dla mnie przede wszystkim skandal sędziowski. Skandal z dwóch powodów. Po pierwsze niezrozumiałe i dyskusyjne decyzje pojawiały się wielokrotnie w ciągu ostatnich kilku GP, więc nie jest to oderwana, pojedyncza sytuacja. Po drugie usunięcie, a później przywrócenie czasu Sergio Pereza jest kompromitacją ekipy sędziowskiej, a dodatkowo stawia kierowców w bardzo niezręcznym położeniu. Z niepewnością co do reakcji sędziów na ich poczynania na torze, które jak wiadomo przy tak wyrównanym poziomie są na limicie nie tylko praw fizyki, ale też zapisów regulaminowych.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: tak się bawili reprezentanci Polski
Nie boję się tego stwierdzenia. To jest ewidentny kryzys. Kryzys w podejściu do zarządzania Formułą 1. Na przestrzeni ostatnich miesięcy mieliśmy wręcz całą serię kontrowersji, od odwołania ze stanowiska Michaela Masiego zaczynając.
Q3 to z kolei dramat Maxa Verstappena. W pierwszym przejeździe popełnił błąd na hamowaniu, ale trudno było zakładać, że przy kolejnej próbie pojawią się tak duże problemy techniczne. Zresztą jego główny konkurent, Charles Leclerc, również nie mógł poszczycić się serią czystych przejazdów. Jednak problem z silnikiem w bolidzie Verstappena to poważny cios. W aktualnym kalendarzu F1 są bowiem trzy tory słynne z bardzo ograniczonych możliwości wyprzedzania. Na tych torach pozycja i sam start to więcej niż połowa sukcesu. Mam oczywiście na myśli Monako, Singapur i… Hungaroring.
Nic więc dziwnego, szczególnie w połączeniu z odpadnięciem po Q2 Pereza, że ekipa Red Bull Racing była co najmniej przygnębiona po kwalifikacjach. Tym bardziej że nadarzała się kolejna szansa do rozbudowania przewagi punktowej nad Ferrari. Wbrew przewidywaniom włoski team nie miał jakiejś magicznej nadwyżki tempa w kwalifikacjach. Można oczywiście do tej sytuacji podejść wedle zasady "szklanka do połowy pełna".
Sobotni sukces Russella
Wiemy, że z soboty na niedzielę Red Bull wymienił niektóre podzespoły z "otoczenia silnika", co jednak nie było zagrożone konsekwencjami w stylu przesunięcia pozycji startowej. Wyobraźmy sobie jednak, że gdyby objawy, które dopadły bolid Verstappena na ostatnich kilometrach kwalifikacji pojawiły się raptem kilka okrążeń później, czyli w wyścigu, ich konsekwencje mogłyby być bez porównania poważniejsze.
Tak czy inaczej bez komplikacji technicznych Holender byłby w stanie walczyć o pole position, a do tej walki dość niespodziewanie dołączył Mercedes. To właśnie George Russell uzyskał najczystszy przejazd.
Sobotni sukces kierowcy Mercedesa jest tym bardziej godny odnotowania, że wydawało się, iż Carlos Sainz miał już pole position w kieszeni po bardzo szybkim przejeździe w końcówce sesji, a wartość tego wyniku dodatkowo podkreśla fakt, że Lewis Hamilton, startujący z siódmej pozycji tracił do zespołowego partnera niemal 0,8 s.
Strategia - słowo klucz
Helmut Marko tuż przed wyścigiem oceniał szanse Verstappena mówiąc o dwóch odmiennych scenariuszach - optymistycznym i pesymistycznym. Według doradcy Red Bulla, pierwsza opcja to trzecie miejsce, druga - siódme.
Plany, plany, a na 10 minut przed startem... zaczęło delikatnie padać. Jednak nie na tyle, żeby wymusić zmianę opon. Cała stawka rozpoczęła rywalizację na slickach, choć i tak pomiędzy zespołami były spore różnice. Na przykład Russell i Verstappen wystartowali na miękkich oponach, reszta z czołówki na średniej mieszance.
Już w tej pierwszej części wyścigu powinny zostać wyciągnięte odpowiednie wnioski. Najczęstsza bowiem w tym sezonie obawa strategów sprowadza się do stanu opon, a przede wszystkim do ich bardzo łatwego przegrzania. Stąd tendencja jest generalnie taka, aby decydować się na twardsze mieszanki i zapewnić sobie stabilne osiągi na dłuższym dystansie nawet kosztem lekko słabszego tempa.
Ta pierwsza część wyścigu powinna dać do myślenia przede wszystkim Ferrari. Zarówno Russell bardzo dobrze się bronił długo nie oddając prowadzenia, nawet przy znaczącym przebiegu opon i pomimo jadących za nim bolidów Ferrari, jak i Verstappen w piorunującym tempie nadrabiał straty, a to właśnie ci dwaj kierowcy wystartowali na mieszance miękkiej.
Zwycięstwo dekady w F1
Połączenie zdecydowanie niższej temperatury w niedzielę niż choćby na początku weekendu z charakterystycznym dla Hungaroringu asfaltem dało dość niespodziewany jak na aktualny sezon efekt. Tym razem bowiem bardziej opłacalne było ukierunkowanie się na bardziej miękkie mieszanki opon. Zadziwiające, że Ferrari tego w porę nie dostrzegło i przy kolejnym pit-stopie założyło Leclercowi opony twarde. Wszystko z nadzieją, że uda mu się na nich dojechać do końca, a w końcowej fazie będzie dysponował lepszym tempem od konkurencji.
Takie myślenie często sprawdzało się w tym sezonie, ale nie na Węgrzech i nie w takich warunkach, gdzie niemal co chwilę istniało zagrożenie opadów deszczu. Ferrari i jego stratedzy powinni być na tyle elastyczni i otwarci na "tu i teraz", a nie na "standard sezonu", że powinni ustrzec się tak niefortunnych decyzji.
W efekcie Leclerc nie tylko nie był w stanie na twardych oponach utrzymać tempa konkurencji, ale przy większej ilości okrążeń również nie zdołał uzyskać przewagi nad samochodami z bardziej miękkim ogumieniem i ostatecznie zmuszony był do odbycia kolejnego, dodatkowego pit-stopu, decydując się na tak unikane przeważnie opony miękkie. Po postoju Monakijczyk wyjechał na tor na dopiero na szóstej pozycji i na owej pozostał.
Kiedy z kolei jasne stało się, że również Carlos Sainz nie będzie w stanie obronić podium, kamery pokazały jak Mattia Binotto, szef zespołu Ferrari, opuszcza ścianę dowodzenia przy alei serwisowej. To rzadkość i ten niby niepozorny detal pokazuje bodaj najlepiej skalę porażki, jaką poniosło Ferrari spotęgowaną przez fenomenalną jazdę Verstappena i taką samą taktykę Red Bulla.
Z dziesiątej pozycji na starcie do zwycięstwa, na takim torze jak Hungaroring, zaliczając po drodze widowiskowy piruet, to wyczyn nie tylko w skali sezonu, ale co najmniej dekady. Porównywalny moim zdaniem z tak legendarnymi triumfami, jak choćby zwycięstwo Ayrtona Senny na deszczowym Donigton Park.
Swoją drogą, o ile ten sukces przekracza wszelkie, nawet najbardziej śmiałe oczekiwania, pokazuje wspomniana na wstępie wypowiedź Helmuta Marko. To miało być ograniczenie strat w stosunku do Ferrari i Leclerca, a skończyło się na rozbudowaniu przewagi. Co za podkreślenie dominacji przed letnią przerwą!
Mercedes coraz szybszy
Oczywiście gratulacje należą się też Mercedesowi. Co ciekawe po wyścigu, choćby w pokoju dla kierowców, Verstappen był niemal przyjaźnie nastawiony do Hamiltona. Powody są oczywiste. Aktualna forma Mercedesa odbiera punkty głównemu rywalowi, czyli Leclercowi, ale w porównaniu do przecież nie tak odległych emocji zeszłego sezonu to jednak kolosalna zmiana.
Równie kolosalną zmianą jest tempo Mercedesa. Obawiano się na starcie o tempo Russella na długim dystansie, a było dokładnie odwrotnie. To Ferrari nie było w stanie utrzymać prędkości Mercedesa. Kto by pomyślał! Jeszcze zupełnie niedawno Ferrari było wyścigowo szybsze od Red Bulla, a klasyfikując ich prędkość na podstawie GP Węgier są nie tylko za "czerwonymi bykami", ale również za Mercedesem.
Nawet najszybsze okrążenie i związany z tym dodatkowy punkt przypadło niemieckiej ekipie, a nie choćby jadącemu na miękkich oponach Leclercowi. Kolejne, podwójne podium z rzędu w wykonaniu "srebrnych strzał" to prawdziwy powód do dumy.
Czytaj także:
Mick Schumacher pożegna się z Ferrari? Kusząca propozycja dla Niemca
Rosjanin krytykuje Europejczyków. "Sport powinien łączyć ludzi"