Po sezonie Brendon Hartley ma stracić miejsce w Toro Rosso w związku z kiepskimi wynikami. Tymczasem w niedawno rozegranym Grand Prix Stanów Zjednoczonych kierowca z Nowej Zelandii okazał się lepszy od Pierre'a Gasly'ego. W tej sytuacji zespół w oficjalnym komunikacie prasowym poinformował, że słabszy wynik Francuza to kwestia usterki w samochodzie.
Hartley zarzucił własnej ekipie kłamstwo, bo w pojeździe Gasly'ego nie doszło do żadnej awarii. W efekcie 28-latek został wezwany na dywanik przez szefostwo Red Bulla. Nowozelandczyk nie żałuje jednak swoich słów.
- Ciągle muszę odpowiadać na pytania dotyczące mojej przyszłości. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że czas zacząć się bronić. Muszę walczyć we własnej sprawie, bo wiem, że naprawdę wykonuję dobrą robotę w ostatnich wyścigach - mówi Hartley.
Tymczasem kierownictwo Toro Rosso wprost nie skreśla szans Hartleya na przedłużenie umowy, choć w padoku sporo mówi się o tym, że stajnia z Faenzy jest już po słowie z Alexandrem Albonem z Formuły 2. Franz Tost, szef zespołu, wymaga od Hartleya poprawy wyników w ostatnich wyścigach sezonach.
Kierowca uważa jednak, że jego występy są na dobrym poziomie, nawet jeśli nie prezentuje tego klasyfikacja kierowców. - Było kilka wyścigów, gdzie już na pierwszym okrążeniu coś się wydarzyło, doszło do jakiegoś kontaktu i mój występ był zepsuty. To prawda, że do poprawy są kwalifikacje. Jednak były też takie wyścigi jak Austria, gdzie byłem w punktach, a awarii uległo zawieszenie. Na Węgrzech zakwalifikowałem się w pierwszej dziesiątce, a później ekipa obrała złą strategię na wyścig - tłumaczy się Hartley.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: rajskie wakacje Cibulkovej na Malediwach. Co za widok!