Od pewnego czasu jest jasne, że w roku 2021 zobaczymy Formułę 1 w nowym wydaniu, bo wtedy ma wejść w życie nowe Porozumienie Concorde, które reguluje sposób funkcjonowania zespołów i określa najważniejsze kwestie regulaminowe. W tym podział zysków.
Zniknięcie Saubera to znak czasów w F1. Czytaj więcej!
Biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, czyli plotkę o możliwej sprzedaży F1 i bunt promotorów, należałoby zapytać czy za dwa lata królowa motorsportu będzie w ogóle funkcjonować.
Promotorzy mówią "dość"
Spekulacje o możliwej sprzedaży Formuły 1 przez Liberty Media pojawiły się na dobę przed buntem promotorów, którzy są odpowiedzialni za organizację wyścigów. Tym samym można uwierzyć w to, że za wypuszczeniem plotki stał Bernie Ecclestone, który chciał w ten sposób pomóc dawnym kolegom, a nieco utrudnić życie Amerykanom z Liberty Media.
ZOBACZ WIDEO Jakie są marzenia Kubicy? "Zrobienie dobrej roboty i pozostanie w F1 na dłużej"
[color=#444950]
[/color]
List otwarty Stowarzyszenia Promotorów zawierał kilka punktów. Obawy działaczy rodzi sprzedawanie praw do transmisji kanałom kodowanym, przez co F1 ma problemy z dotarciem do nowych kibiców, a co za tym idzie ze sprzedażą biletów. Organizatorom wyścigów nie podoba się też to, że do kalendarza dołączane są kolejne Grand Prix, podczas gdy przyszłość dotychczasowych zawodów jest mocno niepewna.
Krótko mówiąc, promotorzy zaprotestowali, bo boją się o własną skórę. To nie przypadek, że najgłośniej w tej sprawie wypowiadają się działacze z Włoch, Wielkiej Brytanii czy Hiszpanii, bo ich umowy ws. Grand Prix wygasają po sezonie 2019.
Popyt i podaż
Wiele wskazuje na to, że część legendarnych obiektów będzie musiała zniknąć z F1 albo też pogodzić się z tym, że organizuje wyścigi w systemie rotacyjnym. Prawa rynku są bowiem nieubłagane. Nowe kraje chcą dołączyć do kalendarza mistrzostw świata, a Liberty Media nie może sobie pozwolić na jego zbytne rozszerzenie. Już sezon 2019 będzie pierwszym w historii, w którym ściganie potrwa od marca do grudnia.
- Nie będzie mnie w F1, jeśli kalendarz zostanie rozszerzony do 25 wyścigów - ostrzegał w zeszłym roku Lewis Hamilton, a z jego słowami zgadzali się kolejni szefowie zespołów. Dla ekip większa liczba wyścigów oznacza konieczność zatrudnienia dodatkowego personelu, tak aby obsłużyć Grand Prix w różnych częściach świata.
Kubica zapisał się w historii Saubera. Czytaj więcej!
Na powrót do kalendarza F1 mocno liczy Holandia, gdzie mamy do czynienia z fenomenem Maxa Verstappena, który ma rzeszę kibiców. O prawo organizacji wyścigu biją się tory w Assen i Zandvoort, a Liberty Media zaciera ręce. Na ukończeniu jest też nowy obiekt w Finlandii, który powstaje po to, by gościć królową motorsportu i MotoGP.
Wyliczanka jest zatem prosta. Jeśli ktoś chce dołączyć do F1, to ktoś musi z niej odpaść. Być może nawet brytyjskie Silverstone, gdzie odbył się pierwszy w historii wyścig. Nawet jeśli Wielka Brytania jest kolebką Formuły 1, to nikt nie da jej praw do goszczenia najlepszych kierowców świata za pół darmo.
Polityka Liberty Media
Przeciwko promotorom F1 jest też nowa polityka Liberty Media. Właściciel królowej motorsportu wychodzi z założenia, że ciekawsze widowiska można obserwować na torach ulicznych. Zorganizowanie ścigania w centrach miast sprawi dodatkowo, że znacznie łatwiej będzie wyciągnąć rękę w kierunku potencjalnego kibica. To kolejna zła wiadomość dla zarządców takich obiektów jak Monza, Silverstone czy Catalunya.
Właściciel F1 twardo trzyma się obranego kursu. Grand Prix Wietnamu w roku 2020 odbędzie się na torze ulicznym powstającym pod Hanoi. Podobne założenia towarzyszą Grand Prix Filipin, które mogłoby dołączyć do F1 w przyszłości. Amerykanie liczą też na wyścig uliczny w Londynie, wcześniej pojawiała się kandydatura Rzymu.
Bunt w F1. Promotorzy mają dość Liberty Media. Czytaj więcej!
Nową perłą w koronie F1 ma być za to rywalizacja na ulicach Miami. Właściciel F1 poszedł nawet na rękę zarządcom miasta i był skłonny zwolnić ich z opłaty za prawa do wyścigu. W zamian organizatorzy Grand Prix Miami mieliby się dzielić zyskami z imprezy.
Póki co, plan organizacji zawodów w Miami storpedowała tamtejsza rada miasta, bo pojawiły się problemy, co do planowanej nitki toru. Liberty Media nie zamierza jednak rezygnować ze swojej polityki, a to boli obecnych promotorów.
- Miami dostało bezpłatną ofertę. Tak dobrze chyba nikt nie ma w F1. Szkoda mi chłopaków z Austin, którzy ciężko pracują, aby cokolwiek zarobić na wyścigu w USA. Jeśli ten trend się utrzyma, to F1 będzie się ścigać na torach drugiej kategorii. Jeśli w ogóle będzie się ścigać - komentował Stuart Pringle ze Stowarzyszenia Promotorów.
Bernie Ecclestone na ratunek
Promotorzy są jednak skazani na porażkę. Z prostego powodu. Brakuje im jednomyślności. Do stowarzyszenia należy 16 z 21 organizatorów Grand Prix. Ponadto po opublikowaniu listu otwartego z jego treścią nie zgodzili się Meksykanie, którym umowa na prawa do wyścigu F1 wygasa po tym sezonie. Dlatego zdali sobie oni sprawę z tego, że lepiej nie machać szabelką przed nosem Liberty Media.
Trudno wyobrazić sobie inny scenariusz, niż dobicie targu pomiędzy promotorami a właścicielem F1. Być może dzięki otwartemu buntowi ugrają oni kilka milionów euro zniżek, ale nie zatrzymają rewolucji w F1. Tak jak tego, że jeśli tylko Liberty Media będzie chciało organizować niektóre wyścigi na preferencyjnych warunkach, to będzie to robić. Chociażby z tego względu, że zawody w Miami mogą mieć ogromny wpływ na promocję całej F1.
Rosjanie bronią Liberty Media. Czytaj więcej!
Swoje pięć groszy do całej sytuacji postanowił dorzucić Bernie Ecclestone, który pozbył się F1 przed niespełna trzy laty. - Jeśli ludzie mówią, że powinienem się zaangażować w rozwiązanie tego konfliktu, to decyzja należy do Liberty Media. Jestem tylko zwykłym pracownikiem i zrobię to, co mi powiedzą. Jeśli chcą, abym im pomógł, to jestem w stanie to zrobić. Nie chcę na łożu śmierci patrzeć na to jak sport, który stworzyłem od podstaw, zaczyna niszczeć - rzucił niedawno 88-latek.
Tyle że Ecclestone od momentu przejęcia F1 przez Liberty Media konsekwentnie krytykuje nowych właścicieli. Trudno nie ulec wrażeniu, że ekscentryczny Brytyjczyk zamiast szukać kompromisu, dodatkowo dolałby oliwy do ognia.