Zimą kibiców rozgrzewała dyskusja na temat tego, jak wyglądać będzie wewnętrzna rywalizacja w Ferrari. Pozycja lidera, jakim jest od roku 2015 Sebastian Vettel, została zachwiana po transferze Charlesa Leclerca. Kierowca z Monako zachwycił świat w zeszłym sezonie w barwach niekonkurencyjnego Saubera.
W lutym na prezentacji zespołu Mattia Binotto, nowy szef ekipy z Maranello, ogłosił, że w pierwszej fazie sezonu liderem i kandydatem do tytułu mistrzowskiego będzie Vettel. To była niespodzianka. Nikt nie oczekiwał takich słów ze strony Włocha.
Binotto nie miał jednak większego wyboru. Musiał w jakiś sposób "zbudować" Vettela, który już w zeszłym roku pokazał, że nie zawsze potrafi sobie poradzić w stresowych sytuacjach. To był jeden z czynników, który wpłynął na przegranie walki o tytuł mistrzowski z Lewisem Hamiltonem.
ZOBACZ WIDEO: Sektor Gości 106. Andrzej Borowczyk: Orlen już wiele lat temu chciał kupić miejsce dla Kubicy w Formule 1
Leclerc poznał swoje miejsce w szeregu
Młody Monakijczyk z pokorą przyjął decyzję szefów. - Rozumiem decyzję Mattii. W każdym zespole musi być kierowca numer jeden. Moim zadaniem jest odwrócenie tej sytuacji, choć nie będzie to łatwe - mówił Leclerc przy okazji testów w Barcelonie.
Pod koniec lutego na torze Catalunya był nieznacznie wolniejszy od Vettela, ale były to też jego pierwsze godziny w samochodzie Ferrari. Niemiec miał pod tym względem przewagę. Dopiero Grand Prix Australii miało nam dać odpowiedź na pytanie, jak włoski team poradzi sobie z zarządzaniem nowym duetem kierowców.
I dało bardzo szybko. W drugiej fazie wyścigu Leclerc był szybki, miał szansę wyprzedzić Vettela. Nie dostał jednak na to zgody. - Pozostań za Vettelem i cofnij się na tyle, by mieć odpowiednią lukę - usłyszał od inżyniera wyścigowego. I tak też potulnie zrobił.
Czytaj także: Charles Leclerc ofiarą team orders w Ferrari
Ferrari stało się pierwszą ekipą, która zastosowała team orders w sezonie 2019. Czy musiało? Niekoniecznie. Leclerc miał na tyle bezpieczną przewagę nad szóstym Kevinem Magnussenem, że wystarczyło zaprosić go na pit-stop. Dać mu nowy komplet opon i powiedzieć, by skorzystał z nowinki regulaminowej i powalczył o dodatkowy punkt dla autora najszybszego okrążenia. Wszyscy i tak wiedzieliby, że była to ukryta forma team orders, ale zespół wyszedłby z całej sytuacji z twarzą.
Nie tak to miało wyglądać
Sytuacja z końcówki wyścigu jest najlepszym podsumowaniem występu Ferrari na Albert Park. W testach model SF90 był tak szybki, że szefostwo najprawdopodobniej "martwiło się" tym, że przyjdzie im zarządzać kierowcami walczącymi o pierwszą pozycję. Okazało się, że muszą się zadowolić czwartą i piątą.
Ferrari popełniło błąd ze strategią, zapraszając przedwcześnie Vettela na pit-stop. Niemiec męczył się na pośrednich oponach i być może obronienie go przed Monakijczykiem było formą rekompensaty.
Czytaj także: Ferrari analizuje przyczyny porażki
Inna kwestia, ze sam Leclerc sobie nie pomógł w wewnętrznym pojedynku, przegrywając kwalifikacje o 0,5 s. W efekcie na starcie duet Ferrari był przedzielony Maxem Verstappenem.
Cierpliwość popłaca
Czy wydarzenia z Australii oznaczają, że będziemy świadkami buntu Leclerca? Nie. Nawet jeśli w pierwszym wyścigu sezonu nie powinno się stosować team orders i kierowcy na tym etapie rywalizacji powinni być traktowani równo. Monakijczyk wywodzi się z akademii talentów włoskiego producenta i jest przyszłą gwiazdą Ferrari. I doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
Leclerc ma 21 lat, Vettel - 31. Dla Niemca to tak naprawdę ostatnia szansa na walkę o tytuł za kierownicą czerwonego samochodu. Jeśli jej nie wykorzysta, to w przyszłym sezonie nikt nie obsadzi go w roli kierowcy numer jeden. Pałeczkę lidera przejmie Monakijczyk.
Być może stanie się to nawet w tym roku. Bo Leclerc wcale nie musi wygrywać z Vettelem, by podkopać jego pewność siebie. Wystarczy, że będą działy się takie sytuacje jak w Australii, w których niemiecki kierowca zobaczy, że w bezpośredniej walce na torze jest gorszy od zespołowego partnera. A Vettel pod presją to kierowca popełniający błąd za błędem, co widzieliśmy w sezonie 2018.
Czytaj także: Prasa we Włoszech nie zostawia suchej nitki na Vettelu
Tymczasem Leclerc może sobie pozwolić na luksus i czekać na swoją szansę. Jest młody, a trafił już do jednej z dwóch najlepszych ekip. Lepiej jego los w F1 nie mógł się potoczyć. - Chciałbym zakończyć karierę w Ferrari. To byłoby spełnienie marzeń - rzucił do dziennikarzy jeszcze przed niedzielnym wyścigiem w Melbourne. Kto wie, być może tak się stanie.