[tag=43408]
Haas[/tag] rywalizuje w F1 od roku 2016. Pomysłodawcą i orędownikiem zaangażowania się w Formułę 1 był Gene Haas. Amerykanin dorobił się fortuny na obrabiarkach CNC. Swoją firmę założył już w latach 80. i szybko zaczęła mu przynosić profity. Pojawiły się też problemy, przez które Haas… wylądował w więzieniu.
Był 19 czerwca 2006 roku, wczesne godziny poranne, gdy do domu Gene Haasa zapukali agenci IRS, czyli amerykańskiego urzędu podatkowego. Oskarżyli oni milionera o składanie fałszywych deklaracji podatkowych, zastraszanie świadków i spiskowanie. Razem z nim oskarżone zostały cztery inne osoby.
Czytaj także: Sebastian Vettel nie wyklucza końca kariery
Amerykański biznesmen poszedł na ugodę. Przyznał się do winy i zmowy w celu unikania płacenia podatków. Został skazany na dwa lata więzienia i musiał zwrócić do kasy państwa 75 mln dolarów. Z więzienia wyszedł w styczniu 2008 roku, po odbyciu 16 miesięcy kary.
ZOBACZ WIDEO: Robert Kubica otwarty na starty poza F1. "Chodzi też o rozwój. Chcę się ścigać"
Skaza na życiorysie
Tamte wydarzenia były szokiem dla amerykańskiego społeczeństwa. Do tej pory Haas miał bowiem opinię człowieka nieskazitelnego. Nie tylko dorobił się milionów na produkcji i sprzedaży obrabiarek, ale wspierał też organizacje charytatywne. Sam w roku 1999 założył organizację non-profit Gene Haas Foundation, która wzięła sobie za cel finansowanie różnego rodzaju programów w szkołach technicznych. Zaczął też wspierać leczenie chorych dzieci.
W trakcie procesu prawnicy Haasa wskazywali m.in. na jego problemy z alkoholem, które miały przyczynić się do oszustw podatkowych. Dlatego wnioskowali o osadzenie milionera w więzieniu o niskim rygorze. Sąd przychylił się do tej prośby. Równocześnie Haas musiał przejść obowiązkowe leczenie.
Już w momencie rozpoczęcia problemów prawnych Haas posiadał swój zespół w amerykańskiej serii NASCAR. Motorsport był i jest jedną z pasji biznesmena. Uznał on, że za sprawą wyścigów można świetnie promować swoją firmę. Dlatego ekipa Stewart-Haas Racing rywalizuje w NASCAR po dziś. Do tego w roku 2016 doszedł team w F1.
Pierwszy amerykański zespół w F1 od lat
Haas miał pojawić się w F1 już w roku 2015, ale celowo opóźnił debiut swojej ekipy, by lepiej przygotować się do rywalizacji. Amerykanin miał świadomość tego, że gdy parę lat wcześniej rozszerzono F1 o trzy nowe zespoły, to odstawały one od konkurencji i nawet nie miały szans na punkty. W efekcie w ciągu kilku sezonów każdy z nich upadł.
- Mamy tunel aerodynamiczny i wiedzę o kierowcach, w przeciwieństwie do wielu biznesmenów, którzy patrzą na ten świat z zewnątrz. Mamy pracowników z doświadczeniem w NASCAR. Mamy infrastrukturę, jaką musi mieć zespół wyścigowy. Nie zaczynamy od zera - mówił w roku 2014 "Forbesowi" Haas.
- Jeśli chcą być konkurencyjni, to przez cztery lata pan Haas musi wydać miliard dolarów. Zobaczymy, czy to zrobi - zapowiadał Bernie Ecclestone, ówczesny szef F1.
Tyle że milioner z USA poszedł inną drogą. Wykorzystał przepisy F1 i postawił na bliską współpracę z Ferrari. Zaczął kupować od Włochów sporo gotowych części, a fabryka Haasa składała je jedynie w całość. - Sami produkujemy dokładnie tyle, ile musimy. FIA o wszystkim wie - mówił Haas w roku 2014, gdy przedstawiał nowy sposób funkcjonowania teamu prywatnego w F1.
Taki model współpracy był też na rękę Włochom, którzy w latach 2014-2015 przeżywali spory kryzys. Partnerstwo z Amerykanami było dla nich okazją do zyskania dodatkowych danych i testów. Ferrari zapewniło sobie dostęp m.in. do telemetrii Haasa.
Czas na odcinanie kuponów
- Nie jestem miliarderem - mówi o sobie Gene Haas. Jego majątek szacuje się na ponad 250 mln dolarów, obroty jego firmy sięgają jednak miliarda dolarów. - Chiny są ogromnym rynkiem, a tam nie sprzedajemy zbyt wiele. F1 może nam pomóc w promocji obrabiarek - twierdził biznesmen w roku 2014.
Już w pierwszym sezonie Haas zdobył 29 punktów, co dało mu ósme miejsce w klasyfikacji konstruktorów. Tak udanego debiutu nowy zespół w F1 nie zaliczył od dawna. To pokazało, że model biznesowy firmy sprawdza się. Ku złości McLarena czy Williamsa, które zaczęły coraz częściej atakować Amerykanów.
Claire Williams kilkukrotnie wręcz domagała się zakazania tego typu współpracy i twierdziła, że Haas nie jest konstruktorem, co przeczy idei F1. FIA nie zamierzała jej słuchać, bo widzi w takim modelu biznesowym przyszłość. Jeśli w przyszłości nowe zespoły mają dołączać do F1, to właśnie pracując w sposób podobny do Haasa.
- Ich samochód to kopia Ferrari - twierdził sam Ecclestone, a podobne zarzuty formułował m.in. Fernando Alonso. "Replika Ferrari", jak określano maszynę Haasa, w roku 2018 wywalczyła piąte miejsce w klasyfikacji konstruktorów F1. Mogło być nawet lepiej, ale w kilku wyścigach Romain Grosjean i Kevin Magnussen pokpili sprawę i nie zdobyli punktów, przez które Haas przegrał z Renault walkę o miano czwartej siły F1.
Biznesmen postanowił jednak nieco odciąć kupony. Wyłożył pieniądze na rozwinięcie ekipy, a teraz liczy na zwrot włożonych środków. Dlatego w tym roku podpisał umowę sponsorską z Rich Energy i zgodził się na zmianę malowania samochodów. Zrezygnował z odcieni szarości, które nawiązywały do jego firmy. Tyle że brytyjski producent energetyków okazał się nierzetelnym partnerem. Umowę rozwiązano po ledwie kilku miesiącach i tak naprawdę nie wiadomo, czy Rich Energy przelało na konta Haasa obiecane 12 mln dolarów.
Czytaj także: Niemcy czekają na Micka Schumachera w F1
To jednak stworzyło szansę innym, a mianowicie Orlenowi. Polska firma ma spore szanse, by zostać sponsorem tytularnym Haasa w roku 2020. Byłoby to równoznaczne ze sprowadzeniem do tej ekipy Roberta Kubicy w roli rezerwowego. Za rolę głównego partnera Haasa trzeba będzie zapłacić od 10 do 15 mln euro. Jeśli Orlen na to się zdecyduje, taką kwotę zaoszczędzi Gene Haas.
Biorąc pod uwagę, że startujący w zespole Grosjean i Magnussen też przynoszą sponsorów (firmy Richard Mille oraz Jack&Jones), Amerykanin pokazuje, że może w sposób skuteczny połączyć sport z biznesem. Tak, aby nie stracić na nim finansowo.