Łukasz Kuczera z Walencji
Historia Valencia Street Circuit jest krótka, ale burzliwa. Uliczny tor pojawił się w kalendarzu Formuły 1 w roku 2008. Robert Kubica stanął wtedy nawet na najniższym stopniu podium. Nieco gorzej wiodło mu się w dwóch kolejnych edycjach Grand Prix Europy, choć dojeżdżał w nich na punktowanych pozycjach.
Kubica wypadł z F1 w roku 2011 wskutek fatalnego wypadku rajdowego, a dwanaście miesięcy później Walencja również pożegnała się z królową motorsportu. Zrobiła to z hukiem, zostawiając za sobą miliony długów względem właściciela F1, nie płacąc za prawa do organizacji zawodów, a w Hiszpanii ruszył nawet proces, w którym na ławie oskarżonych usiedli promotorzy i lokalni politycy.
Czytaj także: Robert Kubica obwinia nie tylko Williamsa, ale i siebie
Po ponad siedmiu latach od ostatniego GP Europy, coraz trudniej w centrum Walencji dostrzec pozostałości toru ulicznego. Tam gdzie niegdyś ścigał się Kubica, teraz jeżdżą rowerzyści i spacerują turyści. Na jednym z zakrętów działa… cyrk. Jedną z prostych zamieniono w parking dla samochodów. Da się jeszcze dostrzec pozostałości pit-lane i prostej startowej z wymalowanymi polami.
ZOBACZ WIDEO Anita Włodarczyk z nową siłą. "Nabrałam jeszcze większej motywacji do pracy!"
"Nie wydamy ani jednego euro"
Formuła 1 w Walencji była wymysłem ówczesnej Partii Ludowej, której notowania w roku 2007 były kiepskie. Na kilka miesięcy przed wyborami wymyślono zatem, że powalczy się o głosy wizją organizowania F1. Zwłaszcza, że w tamtych czasach Hiszpania żyła F1 ze względu na sukcesy Fernando Alonso. Hiszpan zdobywał tytuły mistrzowskie w sezonach 2005-2006.
- Nie wydamy ani jednego euro - obiecywał rządzący rejonem Walencji Francisco Camps. Jak miano tego dokonać? Polityk twierdził, że firmy chętnie same wybudują niezbędną infrastrukturę, a w zamian otrzymają reklamę przy okazji wyścigów F1. Później Walencja miała nawet zarabiać na goszczeniu najlepszych kierowców świata.
Po latach wyliczenia Campsa okazały się dla niego niezwykle brutalne. Według obecnie rządzących wspólnotą autonomiczną Walencji, miała ona stracić na F1 co najmniej 300 mln euro. Same prace budowlane pochłonęły 100 mln euro. Do roku 2023 Walencja musi też spłacać pożyczkę zaciągniętą na niezbędne inwestycje. Roczna rata wynosi 7,5 mln euro.
111 mln euro - tyle obiecano właścicielowi F1, choć w tym przypadku trudno to oszacować, bo Hiszpanie ze względu na braki w kasie mieli nie zapłacić całej kwoty Bernie'emu Ecclestone'owi. Dlatego kontrakt na GP Europy zerwano przedwcześnie. Pierwotna umowa obowiązywała bowiem do końca 2014 roku.
Do tego rząd Walencji kupił firmę Valmor Sports, która oficjalnie była promotorem imprezy, za symboliczne 1 euro. Tyle że w momencie zakupu jej zadłużenie wynosiło ponad 30 mln euro.
Asfalt ma się dobrze
Wizyta w centrum Walencji pozwala stwierdzić, że chociaż F1 gościła w tym mieście przed siedmioma laty, to pozostałości toru mają się dobrze. Nitka wyścigowa jest ciągle widoczna, a zdradzają ją wymalowane linie oraz nieco już zdarte reklamy kilku firm związanych z F1.
Ponieważ tor wytyczono wzdłuż portu i morza, to zamiast kierowców F1, mamy wielu turystów oraz lokalnych mieszkańców. Spora część przyjezdnych zapewne nawet nie wie, że przechadza się miejscem, gdzie nie tak dawno ścigali się Alonso czy Kubica, że parkuje samochód w miejscu dawnej linii startu. Są też ogromne donice z kwiatami i… cyrk. To trochę symboliczne, bo w końcu niektórzy nazywają F1 "wielkim cyrkiem".
Znak czasu dotknął miejsca, które służyły zespołom za garaże. Zniszczenia są aż nadto widoczne. Dlatego nie dziwi, że właśnie w tym rejonie trwają intensywne prace. Bo nowe władze Walencji chcą, aby w przeciągu kilku lat z centrum wymazano ślady toru F1.
Powstał plan, aby w tym rejonie stworzyć wielkie centrum biznesowo-naukowe. Telefonica, jedna z największych hiszpańskich firm, już zapowiedziała swoją inwestycję w tym miejscu. Łącznie powstać ma ponad 20 wieżowców, które dadzą siedzibę korporacjom z całego świata. Na zawsze zmienią one panoramę Walencji, tak jak historię miasta miała naznaczyć F1.
Camps uniknie kary?
Podczas gdy wkrótce z Walencji znikną ślady toru F1, przez kilka lat trwał proces Francisco Campsa. Polityk, który zarządzał rejonem Walencji przed laty, został oskarżony o defraudację 88,8 mln euro ze środków publicznych. Na ławie oskarżonych znalazło się łącznie aż 16 osób, w tym jeden z zastępców Campsa.
- Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że nie tylko koszty były zerowe, ale wręcz przeciwnie. Celowo je podwyższano, mając do dyspozycji środki publiczne. Dochodziło do wielu nieuzasadnionych wydatków, na czym korzystało kilka firm. Były one wybierane poza kolejnością, bez otwartych przetargów - mówił w maju tego roku lokalny sędzia na jednej z rozpraw (cytat za "Marką").
Tyle że inną opinię w listopadzie wyraził Sąd Najwyższy. Ten stwierdził, że "nie można w wiarygodny sposób zweryfikować faktów lub okoliczności, które pozwolą ocenić, czy wspólnota Walencji faktycznie doznała strat finansowych".
W Sądzie Najwyższym uznano bowiem, że nie można traktować jako dowód jednej z wypowiedzi Campsa, że Walencja nie wyda ani jednego euro na F1, a oszacowanie kosztów budowy toru wyścigowego jest niezwykle trudne. Bo niezbędna infrastruktura może kosztować 100 mln euro, a równie dobrze może pochłonąć 200 mln euro. Dlatego nie da się stwierdzić, czy można było wybudować obiekt znacznie taniej.
Czytaj także: Netflix pomógł w promocji Formuły 1
Dlatego hiszpański polityk mógł w listopadzie triumfować. To jednak nie koniec, bo ciągle w sądach toczą się inne procesy, jakie wytoczyli mu obecni rządzący. - Nadal będę walczyć o swoje dobre imię, z tym samym spokojem i werwą - mówił w listopadzie Camps, który na lata mieszkańcom Walencji będzie się kojarzyć z nieudaną organizacją wyścigu F1.