Limit wydatków jest pomysłem szefów Formuły 1 na wyrównanie rywalizacji. Na jego wprowadzenie mocno naciskały mniejsze zespoły jak Williams czy Haas, które ze względu na ograniczone budżety nie mają szans na podjęcie walki z największymi ekipami F1.
Cięcie kosztów od razu nie zbawi królowej motorsportu. Bo do pułapu 175 mln dolarów nie będą wliczane m.in. pensje kierowców, wydatki na promocję czy koszty związane z rozwijaniem silników. Oznacza to, że Ferrari czy Mercedes nadal będą posiadać przewagę nad resztą stawki.
Czytaj także: Szef Alfy Romeo oczekuje regularności od kierowców
Dlatego są i tacy, którzy twierdzą, że giganci F1 nadal będą wydawać po 300-400 mln dolarów rocznie i nic się nie zmieni. - Jestem pewny tego, że będziemy w stanie to kontrolować. Bo jak to robi amerykański urząd podatkowy? Oni są w stanie sprawdzać i weryfikować, czy ktoś łamie przepisy - powiedział Gunther Steiner, którego cytuje RaceFans.net.
ZOBACZ WIDEO: F1. Daniel Obajtek zachwycony ze współpracy z Kubicą. "Sama sprzedaż detaliczna wzrosła o 400 milionów złotych!"
Szef Haasa uważa, że należy wprowadzić bardzo wysokie kary za przekraczanie limitu wydatków, co sprawi, że zespoły nie będą igrały z ogniem. - Jeśli kary za przyłapanie na gorącym uczynku będą ogromne, to nikt nie zaryzykuje. Tak jest ze skarbówką w USA. Wszyscy wiedzą, jak skończą się oszustwa podatkowe, jeśli je popełnią. Musimy iść tą drogą, wprowadzić wysokie sankcje. Sportowe i finansowe, tak aby nikt tego nie robił - dodał Steiner.
Czytaj także: Robert Kubica brakującym ogniwem Alfy Romeo
Należy przy tym pamiętać, że Mercedes czy Ferrari mają jeszcze jedną przewagę nad małymi zespołami F1. Produkują samochody osobowe i prowadzą szereg fabryk, w których mogą prowadzić prace związane z F1 i w odpowiedni sposób ukryć to w dokumentacji. Williams czy Haas nie mają takiego przywileju.