F1. Łukasz Kuczera: Koronawirus w Melbourne. Formuła 1 woli pieniądze od zdrowia (komentarz)

Materiały prasowe / Mercedes / Na zdjęciu: start do wyścigu F1
Materiały prasowe / Mercedes / Na zdjęciu: start do wyścigu F1

W Albert Park Hotel, tuż obok toru Formuły 1, wykryto przypadek koronawirusa. Obiekt został zamknięty, a osoby będące w środku mają przejść kwarantannę. Mimo to, Grand Prix Australii ma się odbyć zgodnie z planem w najbliższą niedzielę.

W tym artykule dowiesz się o:

Europa boi się koronawirusa i zamyka nie tylko obiekty sportowe, ale też żłobki, szkoły i uniwersytety, zakazuje organizowania imprez masowych. Słowem - nie odbędą się w najbliższym czasie żadne wydarzenia, które gromadziłyby większe tłumy. Wszystko po to, aby nie dochodziło do rozprzestrzeniania się groźnej choroby.

Podczas gdy wybrane mecze 1/8 finału piłkarskiej Ligi Mistrzów odbywać się będą przy pustych trybunach, podobnie jak chociażby najbliższe spotkania hiszpańskiej Primera Division czy nawet naszej PKO Ekstraklasy, Formuła 1 w najlepsze szykuje się do rozpoczęcia nowego sezonu. W dniach 13-15 marca kierowcy F1 rywalizować będą na torze Albert Park.

I to w sytuacji, gdy we wtorek w Albert Park Hotel, tuż obok toru wyścigowego, u jednego z gości zdiagnozowano przypadek koronawirusa. Obiekt już zamknięto, pracownicy mają przejść dwutygodniową kwarantannę w swoich domach. O odwoływaniu wyścigu F1 nikt nie myśli.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film

- Nie ma opcji, aby Grand Prix Australii odbyło się bez kibiców. Musimy mądrze zarządzać sytuacją i podejmować odpowiednie decyzje, nie przesadzając z reakcją - mówił jeszcze parę dni temu Andrew Westacott, szef Grand Prix Australii, po tym jak jego koledzy po fachu z Bahrajnu ogłosili, że zawody na torze Sakhir odbędą się bez publiki.

Między Australią a Bahrajnem jest znacząca różnica. To drugie państwo dorobiło się fortuny na ropie. Szejkom nawet nie zależy na tym, by impreza przynosiła zysk. Posiadanie wyścigu F1 to ich fanaberia, na którą przed laty pozwolił Bernie Ecclestone. Gdy trzeba było, to Bahrajn na swoim torze zamontował sztuczne oświetlenie, byle tylko godzina wyścigu wypadała w Europie o bardziej "ludzkiej" porze.

Co innego Australijczycy, oni nie mogą stracić na organizacji wyścigu F1, bo oznaczałoby to dla nich wielomilionowe długi. Tym się różni F1 od chociażby piłki nożnej. Owszem, kluby włoskie czy hiszpańskie odczuwają skutki koronawirusa, bo nie zarabiają na dniu meczowym, ale mimo wszystko to tylko pewien procent ich budżetu.

Tymczasem dla promotorów wyścig F1 jest jedynym źródłem zysku. Przygotowanie imprezy wymaga ogromnych wydatków. Za same prawa do organizacji zawodów Australia płaci kilkanaście milionów dolarów rocznie i niewpuszczenie kibiców na trybuny byłoby dla niej finansowym samobójstwem.

Dlatego też Australijczycy zakładają ciągle, że wyłożone środki się zwrócą. W najbliższy weekend na Albert Park w ciągu trzech dni ma się pojawić ponad 100 tys. osób. Są w stanie zaryzykować w sytuacji, gdy w ich kraju zdiagnozowano 103 przypadki zarażenia koronawirusem. Na groźną chorobę zmarły trzy osoby.

Samej F1 też zależy na tym, by wyścigi odbywały się zgodnie z planem. Rundę w Chinach odwołano stosunkowo późno, inne federacje czy związki znacznie wcześniej zareagowały względem imprez zaplanowanych w Państwie Środka. Dość powiedzieć, że zgodnie z planem (i kibicami) ma się też odbyć Grand Prix Wietnamu, choć tam też szaleje koronawirus.

Powód? Pieniądze. Chociażby Wietnamczycy mieli zapłacić za prawa do organizacji wyścigu 60 mln dolarów rocznie. Gdyby F1 nakazała im odwołanie imprezy, pieniądze musiałyby zostać zwrócone. Do tego dochodziłaby kwestia renegocjacji umów ze sponsorami i telewizjami, bo kontrakty zakładają określoną liczbę wyścigów F1.

Samo odwołanie Grand Prix Chin to strata rzędu ok. 40 mln dolarów. To dopiero wierzchołek góry lodowej. Nawet jak rundy F1 w Australii i Wietnamie odbędą się z kibicami, to w maju królowa motorsportu zawita do Europy - najpierw do Holandii, a potem do Hiszpanii. W tej chwili w kolejnych krajach wprowadza się zakaz organizowania imprez masowych. Żaden rząd nie pójdzie F1 na rękę. Pojęcie o tym mają inwestorzy. Od kilku tygodni akcje F1 na giełdzie lecą na łeb na szyję.

Łukasz Kuczera

Czytaj także:
Netflix nie płaci fortuny za prawa do serialu o F1
Raikkonen nie wierzy symulatorowi

Źródło artykułu: