F1. Koronawirus - bomba z opóźnionym zapłonem? Możliwy exodus zespołów po sezonie 2021

Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: start do wyścigu F1
Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: start do wyścigu F1

F1 ma wznowić rywalizację w Austrii na początku lipca i pokazać, że organizowanie wyścigów możliwe jest nawet w dobie koronawirusa. COVID-19 może być jednak dla F1 bombą z opóźnionym zapłonem. Skutki wybuchu zobaczymy dopiero za kilkanaście miesięcy.

Według ostatnich informacji z Austrii, tamtejszy rząd dał już zielone światło na organizację dwóch wyścigów Formuły 1 na Red Bull Ringu. Brakuje już tylko oficjalnego potwierdzenia. To wprawdzie nie rozwiązuje wszystkich problemów F1, bo nadal nie wiadomo, jakie kolejne państwa byłyby w stanie gościć królową motorsportu, ale jest promykiem nadziei.

Z odtrąbieniem sukcesu trzeba będzie jednak poczekać. Może się okazać, że skutki kryzysu wywołanego przez koronawirusa F1 odczuje dopiero po sezonie 2021 - wraz z końcem obecnie obowiązujących regulacji technicznych.

Koronawirus - bomba z opóźnionym zapłonem?

Gdyby nie pandemia, już w roku 2021 mielibyśmy do czynienia z rewolucją techniczną i zupełnie nowymi samochodami. Koronawirus doprowadził do opóźnienia w czasie zmian w przepisach, bo ekipy z powodu zamkniętych fabryk nie były w stanie pracować nad nowymi rozwiązaniami.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Mistrz olimpijski jest strażakiem. Zbigniew Bródka opowiedział o pracy w czasach zarazy

Tym samym końcówka 2021 roku może być okresem, kiedy to bomba o nazwie koronawirus wybuchnie ze zdwojoną siłą. Biorąc pod uwagę, że po sezonie 2020 przepisy pozostaną takie same, należy oczekiwać, że każda z ekip pozostanie w stawce. Czy podobnie będzie później? Niekoniecznie. Opracowywanie nowych konstrukcji pochłania ogromne koszty, a w czasach kryzysu na każde wydane euro patrzy się kilkukrotnie.

Za przykład wystarczy wziąć Mercedesa. Dla Niemców opuszczenie stawki F1 z końcem 2020 roku byłoby nielogicznym krokiem, skoro od sezonu 2014 wygrali wszystkie tytuły mistrzowskie. Obecne rozwiązania techniczne promują firmę ze Stuttgartu. Jeśli Niemcy będą chcieli szukać oszczędności, to powiedzą "do widzenia" dopiero po roku 2021. Bo nikt nie da im gwarancji, że przy nowym rozdaniu nadal będą królować w F1. Na dodatek, wskutek bardziej sprawiedliwego podziału nagród, nie będą już dostawać tak wysokich premii od F1.

Gorzej wygląda sytuacja Renault, które znajduje się na łasce rządu Francji, który już nakazał firmie szukać oszczędności na poziomie 2 mld euro, bo inaczej nie udzieli jej pożyczki wartej 5 mld euro. Renault ma produkować więcej aut w ojczyźnie, zatrudniać tam więcej ludzi, a rezygnować z innych fabryk. Tymczasem zespół F1 oparty jest na... Brytyjczykach i ma siedzibę w Enstone w Wielkiej Brytanii.

Do tego McLaren zapowiedział masowe zwolnienia. W najbliższych dniach pracę w Woking straci 1200 osób. W brytyjskiej ekipie nikt nie mówi o odchodzeniu z F1, ale też nieprzypadkowo jej szefowie najgłośniej krzyczeli w mediach ws. obniżania kosztów.

Zaciskanie pasa nie wystarczy

Przykłady Mercedesa i Renault są nieprzypadkowe. Skoro duże firmy motoryzacyjne szukają oszczędności, i to liczonych w miliardach euro, to co mają powiedzieć małe i prywatne zespoły? Williams, Sauber (czyli Alfa Romeo) czy Haas nie mogą liczyć na wsparcie spółki-matki. Są biznesem, który w najgorszym wariancie ma nie generować strat, a najlepiej gdyby przynosił profity.

F1 przegłosowała ostatnio program zaciskania pasa. W roku 2023 wejdzie on w kolejny etap i zespoły będą mogły maksymalnie wydawać rocznie 135 mln dolarów. Tyle że jeszcze przed kryzysem w stawce było pełno ekip, które... nie posiadały takiego budżetu. Należy przy tym pamiętać, że do limitu kosztów nie są wliczane m.in. pensje kierowców czy wydatki na podróże. Mowa o kilkudziesięciu milionach dolarów.

Małe ekipy były dotychczas ratowane premiami wypłacanymi bezpośrednio od F1. Potrafiły one stanowić połowę ich budżetu. Wysokość nagród każdego roku jest inna i zależy od zysku wygenerowanego przez królową motorsportu. Ten w sezonie 2020 będzie znikomy. Doszliśmy bowiem do etapu, w którym Formuła 1 zamieniła się rolami z organizatorami wyścigów.

Do tej pory to promotorzy płacili po kilkadziesiąt milionów dolarów za możliwość goszczenia F1. Jako że sezon 2020 trzeba będzie rozgrywać przy pustych trybunach, to Formuła 1 jest zmuszona przelewać pieniądze szefom poszczególnych torów. Silverstone za dwa wyścigi F1 zażądało ok. 15-20 mln euro. Konkretnych kwot oczekują też Niemcy. - Zwłaszcza w takiej sytuacji musimy zarobić jakieś pieniądze - mówił parę dni temu John Teske, szef toru Hockenheim.

F1 nie ma jednak wyjścia. Jeśli nie zorganizuje konkretnej liczby wyścigów, to nie otrzyma pieniędzy zapisanych w kontraktach telewizyjnych i sponsorskich. Wtedy straci jeszcze więcej, bo setki milionów dolarów. Dlatego Formuła 1, przyparta do ściany, zapłaci szefom torów każde pieniądze i będzie organizować po dwa wyścigi w jednej lokalizacji, byle tylko wypełnić zapisy kontraktowe.

Skoro jednak Williams, Haas czy Alpha Tauri wydawały do tej pory rocznie po 120-130 mln dolarów, to ile wydadzą w czasach postkoronawirusowych? W sytuacji, gdy część sponsorów znacząco obniży kontrakty, a i premie od F1 będą niższe. Nagle się może okazać, że jedna czy druga ekipa będą mieć problemy ze zgromadzeniem 100 mln dolarów.

Okazja dla miliarderów i… Orlenu?

Czy F1 będzie w stanie przetrwać bez Mercedesa czy Renault? Tak. W tym sporcie wielkie firmy motoryzacyjne przychodzą i odchodzą co jakiś czas. W padoku F1 nie brakuje zresztą chętnych na nabycie zespołów. Lawrence Stroll kupił już upadające Force India, a to samo może zrobić z Mercedesem. Zwłaszcza że mowa o zwycięskiej ekipie, w której jego syn Lance miałby ogromne szanse na sukces.

Od lat okazji biznesowej związanej z F1 szuka Dmitrij Mazepin. Rosyjski miliarder próbował już kupić Williamsa i Force India, teraz wymienia się go w kontekście przejęcia Renault. Schemat postępowania jest podobny jak u Strolla - chęć zbudowania kariery syna. Problem w tym, że 21-letni Nikita nie posiada nawet superlicencji i notuje fatalne wyniki w Formule 2.

Już pod koniec ubiegłego roku sporo mówiło się też o tym, że Saudyjczycy mają chrapkę na przejęcie Haasa. Arabia Saudyjska chce się mocno promować przez F1. Wkrótce dołączy do kalendarza mistrzostw świata, gigant paliwowy Aramco został oficjalnym partnerem F1, a posiadanie ekipy byłoby idealnym domknięciem portfolio.

Nawet Daniel Obajtek, prezes Orlenu, odważnie marzy o posiadaniu zespołu F1 i w tym miejscu myśli wielu polskich kibiców wędrują w kierunku Alfy Romeo, której Orlen jest sponsorem, a Robert Kubica rezerwowym. Firma z Płocka bez wątpienia ma środki, aby nabyć zespół. Zwłaszcza że w czasach kryzysu często są one wystawiane na sprzedaż za symboliczne euro, byle tylko obecny właściciel mógł się pozbyć problemu. Pytanie tylko, co na taką inwestycję powiedzieliby podatnicy, bo późniejsze prowadzenie ekipy wymaga ogromnych środków.

Być może na naszych oczach rodzi się nowa Formuła 1. Taka, w której zespoły należą do prywatnych miliarderów i są spełnieniem ich kaprysów i zachcianek. Bo przecież nawet Red Bull Racing to dziecko Dietricha Mateschitza, McLaren od kilku lat jest kontrolowany przez szejków z Bahrajnu, Gene Haas poprzez F1 promuje swoje tokarki CNC. Ekipy, będące w posiadaniu gigantów motoryzacyjnych, są na wymarciu.

Komentarze (1)
avatar
Krzysztof 66
28.05.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
I tak może być,kierowcy tacy jak Hamilton Bottas Ricardo czy młode pokolenie będã na rezerwie lub jako #2 bo pierwszeństwo będã mieli synkowie miliarderòw lub kierowcy z bogatymi sponsorami a—- Czytaj całość