F1. Jarosław Wierczuk: Dziecinny błąd Lewisa Hamiltona. Brytyjczyk i tak miał szczęście [KOMENTARZ]

Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: Lewis Hamilton (po lewej) i Max Verstappen
Materiały prasowe / Pirelli Media / Na zdjęciu: Lewis Hamilton (po lewej) i Max Verstappen

Lewis Hamilton w GP Emilia Romagna popełnił dziecinny błąd. Przy dublowaniu wyjechał poza suchą linię i wypadł z toru. Nawet w takiej sytuacji mistrz świata miał szczęście. Wypadek Bottasa i Russella dał mu drugie życie w wyścigu F1.

W Bahrajnie Mercedesowi się udało. Mobilizacja całego zespołu, jak zwykle perfekcyjne wyczucie wyścigowe Lewisa Hamiltona i... załóżmy, że niezamierzona pomoc w interpretacji niuansów regulaminowych. To złożyło się na zwycięstwo pomimo, że to Max Verstappen w połączeniu z nowym bolidem Red Bull Racing był po prostu szybszy.

Po inauguracji sezonu Toto Wolff nie krył zdenerwowania. Ten zawsze dyplomatyczny i zdystansowany w wypowiedziach szef ekipy Mercedesa najwyraźniej po raz pierwszy od dobrych kilku lat zaczął odczuwać presję.

Jak bowiem inaczej skomentować mocno nieparlamentarne określenie swoich bezpośrednich rywali, czyli szefów McLarena i Red Bulla? Faworytem jest Red Bull i Wolff zdawał sobie sprawę, że kunszt Hamiltona i łut szczęścia nie zawsze będą gwarantem sukcesu. Nie w tym sezonie.

ZOBACZ WIDEO: Szef misji olimpijskiej Tokio 2020 o szczepieniach dla sportowców. "To ma dodać im pewności w przygotowaniach"

Tymczasem na Imoli treningi dość wyraźnie przypominały rozkład sił ostatnich lat z jedną, istotną zmianą. Po raz pierwszy od 2018 roku Max Verstappen przegrał kwalifikacje ze swoim kolegą z zespołu. No cóż, takiej sytuacji oczekiwał zespół Red Bulla. Ile było przecież narzekań na poszczególnych kierowców - od Alexandra Albona po Pierre'a Gasly'ego.

Rozumiem zgryźliwość, tak charakterystyczną dla Helmuta Marko, ale regularne "dołowanie" medialne kierowcy pod jego skrzydłami, czyli Gasly'ego, to moim zdaniem gruba przesada. Dlatego niezmiernie byłem ciekaw niedzieli. Zastanawiałem się, jak zespół podejdzie do tej przecież nietypowej i wykreowanej przez siebie sytuacji. Zważmy również, że mamy początek sezonu. Za wcześnie na sztywne team orders podyktowane oficjalnie walką o tytuł jednego z kierowców.

Niedziela - nowy dzień i jak to czasem bywa nowa pogoda. Tuż przed startem na Imoli panowały bardzo nietypowe warunki atmosferyczne. W boksach i alei serwisowej sucho, 200 metrów dalej leje. W trakcie dojazdu na pola startowe widać było, że opony przejściowe oferują ekstremalnie niską przyczepność. Czas był jednak decydujący i większość wystartowała właśnie na wersji przejściowej.

Pierwsza część wyścigu to przede wszystkim pokaz kunsztu jeździeckiego Verstappena. Rewelacyjny start i pierwszy zakręt należał do Holendra, a Hamilton nie miał podstaw do krytyki. Dwa samochody w Variante Tamburello to o jeden za dużo. Verstappen po zaledwie jednym okrążeniu wypracował sobie niemal pięć sekund przewagi nad Brytyjczykiem. To przede wszystkim umiejętności, ale tendencja w ramach podsychania toru była nader wyraźna i niezbyt optymistyczna dla Red Bulla. Im wyższa przyczepność, tym coraz niższa konkurencyjność Red Bulla względem Mercedesa. Różnica była na tyle duża, że Verstappen został wręcz zmuszony do wczesnej zmiany na slicki. Długi postój w boksach Hamiltona uniemożliwił zmianę pozycji.

Decydujące dla losów wyścigu, a w szczególności Hamiltona było okrążenie 31. To wtedy Brytyjczyk popełnił elementarny, wręcz dziecinny wydawałoby się błąd. Przy dublowaniu George'a Russella wyjechał poza "suchą linię". Efekt na gładkich oponach był do przewidzenia i Hamilton momentalnie znalazł się poza torem. Ta sytuacja przypominała mi trochę błąd Sebastiana Vettela na Hockenheim w 2018 roku. Wniosek jest prosty. Nawet wielokrotni mistrzowie świata popełniają błędy.

Na Imoli jednak trzeba wziąć pod uwagę specyficzne warunki. To tor, na którym generalnie trudno się wyprzedza. Ograniczona szerokość nie pomaga, a na podsychającej nawierzchni kilka centymetrów w złą stronę gwarantuje niemal błąd. I tu właśnie kryje się paradoks całej sytuacji. Hamilton, pomimo swojego błędu, miał ogromne szczęście, ponieważ dosłownie moment później doszło do groźnego wypadku pomiędzy Russellem a Bottasem tuż przed słynnym Tamburello.

Wstrzymanie wyścigu oznaczało dla 36-latka stratę raptem kilku pozycji, a nie kilkudziesięciu sekund oraz jednocześnie umożliwiło naprawienie samochodu właśnie w ramach przerwy. Wręcz niebywały splot czasowy. To aż po prostu trudno nazwać przypadkiem, że dokładnie wtedy kiedy dochodzi do rzadkiej przecież sytuacji poważnego w skutkach błędu Hamiltona, dzieje się coś co w dużym stopniu niweluje konsekwencje takiego błędu.

Sam wypadek spowodowany był dokładnie tym samym, co doprowadziło do błędu Hamiltona, czyli ograniczoną szerokością toru i drastycznie niższą przyczepnością tuż poza optymalną linią. Emocje pomiędzy kierowcami tuż po zdarzeniu faktycznie były znaczne, Russell nie krył furii. To prawda, że jeśli komuś miałoby się przypisać winę, to byłby to Bottas. Delikatnie zmienił kierunek jazdy kiedy Russell go wyprzedzał, co spowodowało, że tylne, zewnętrzne koło kierowcy Williamsa zahaczyło o mokrą trawę. To wystarczyło.

Russell powoływał się na umowę dżentelmeńską pomiędzy kierowcami F1 mówiącą o tym, że przy dużej różnicy prędkości zawodnik wyprzedzany nie powinien zmieniać w ostatnim momencie kierunku jazdy. Trudno odmówić mu racji. W Imoli pod koniec prostej ta różnica prędkości ze względu na strefę DRS jest właśnie wyjątkowo duża. To było po prostu niebezpieczne. Szczególnie w tym miejscu, a tym bardziej w tych warunkach.

Po przerwie Hamilton miał okazję odkryć jedną ze swoich najlepszych kart - nadrabianie strat i niebywale skuteczne awansowanie w klasyfikacji. Z pewnością ani Brytyjczyk ani Toto Wolff nie przypuszczali na 31. okrążeniu, że realna będzie druga pozycja, czyli de facto pełne nadrobienie strat wynikających z błędu.

To był długi, bardzo ciekawy i zdecydowanie nieprzewidywalny wyścig. Efektem wyścigowych turbulencji był fakt, że wszyscy kierowcy na podium byli wyjątkowo zadowoleni, co niekoniecznie jest regułą. Zdecydowanym bohaterem GP Emilia Romagna był jednak Lando Norris. Najmocniej odpierał ataki Hamiltona na ostatnich okrążeniach, zarówno w sobotę jak i w niedzielę prezentował genialne tempo, różnica w rytmie wyścigowym w stosunku do Daniel Ricciardo była kolosalna. Jednym słowem rewelacyjny wynik.

Widzę tylko jeden, ale istotny minus wyścigu na Imoli. Warunki pogodowe oznaczały, że nie dowiedzieliśmy się wiele więcej na temat faktycznej kondycji wyścigowej obu głównych konkurentów. Na suchym torze było już właściwie po wyścigu, a celem Lewisa było wyprzedzenie innych kierowców. Strata do Verstappena nie była możliwa do nadrobienia.

Zatem czekamy na to, jakie odpowiedzi przyniesie GP Portugalii za dwa tygodnie. Na teraz ważne jest, że mamy realną walkę trzech, a może nawet czterech teamów. Rywalizacja o tytuł będzie prawdopodobnie bardzo zacięta, co już widać po sytuacji punktowej. Ważne też, że Verstappen w końcu przełamał pecha, który jakimś sposobem towarzyszył mu na ziemi włoskiej. Dla przypomnienia - Monza 2020 to defekt silnika, Mugello 2020 to niezawiniona kolizja i Imola 2020 - defekt opony w kluczowym momencie. GP Emilia Romagna to miejmy nadzieję koniec tego typu przypadków.

Jarosław Wierczuk

Czytaj także:
Robert Kubica zrobił to, co do niego należało
Imola - miejsce tragicznego weekendu F1

Komentarze (1)
avatar
kasaar
20.04.2021
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Czas najwyższy podziękować Botasowi.