Baku to tor wyjątkowy. To połączenie całkowitych przeciwności. To jak kompromis pomiędzy Monako a Monzą, a to dla kibiców oznacza dużo plusów. Przede wszystkim fascynujące jest połączenie niewybaczalności toru ulicznego, o czym niektórzy z kierowców Formuły 1 przekonali się np. w kwalifikacjach z bardzo długą prostą gwarantującą wiele okazji do wyprzedzania.
Oczywiście kwalifikacje F1 zawsze są ważne, ale tu nie ma takich realiów jak dwa tygodnie temu, kiedy bez wyraźnego błędu kierowcy jadącego z przodu wyprzedzanie w zasadzie nie było możliwe.
W Baku tempo wyścigowe jest po prostu kluczowe, a pod tym względem forma poszczególnych zespołów nie odpowiada w 100 proc. temu, jak szybki jest dany bolid w skali pojedynczego okrążenia.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Jest moc. Nietypowy trening Wildera
I właśnie tu jest pies pogrzebany. Przynajmniej w odniesieniu do Ferrari. Fenomenalna naturalna prędkość Charlesa Leclerca, szczególnie podkreślająca jego talent na tak wymagającym torze w połączeniu z bardzo dobrą przyczepnością mechaniczną Ferrari dała mu pole position, ale różnica w stosunku do tempa na długim dystansie jest w przypadku Włochów niestety bardzo zauważalna.
W Azerbejdżanie w końcu kluczową rolę zaczął odgrywać drugi z kierowców Red Bull Racing, co okazało się mało pozytywne dla Lewisa Hamiltona, a przecież dokładnie na takim efekcie "czerwonym bykom" zależało. Sergio Perez, stając się buforem pomiędzy prowadzącym Maxem Verstappenem a Lewisem Hamiltonem, nie tylko zwiększał szansę Holendra na komplet punktów, ale zabierał Hamiltonowi cenne trzy "oczka". To też kolejny dowód na bardzo dobre tempo wyścigowe Red Bulla. Pamiętajmy, że Perez startował dopiero z szóstej pozycji. Tym mnie zespół z Milton Keynes faktycznie zaskoczył.
Nie chciałbym chwalić dnia przed zachodem słońca, bo nie wiemy jak będzie się kształtowała forma teamu w skali sezonu, ale to przecież Mercedes słynął z idealnego tempa rozwoju technologicznego pomiędzy startami, a teraz w przypadku najbardziej utytułowanego zespołu ostatniej dekady widać znamię presji.
Widać ją zarówno po mało przyjemnych dla ekipy wypowiedziach Hamiltona po GP Monako, jak i po specyficznej wymianie zdań szefów dwóch, rywalizujących teamów. To jest chyba najlepsza z możliwych strategii dla Red Bulla. Wyprowadzić swojego rywala z bezpiecznej bańki i zmusić do popełniania błędów. Nie da się ukryć, że Red Bull w Azerbejdżanie wykazywał cechy dominacji. Ich dwa bolidy zmierzały w kierunku niemal pewnego podwójnego zwycięstwa, a pole position też było w zasięgu ręki.
Tak powinno być. Tymczasem kolejny raz Hamilton, który jak choćby pokazało ostatnie Grand Prix, nie jest całkowicie odporny na stres. Tyle że znów uśmiechnęło się niego szczęście. Problem w tym, że nie wykorzystał defektu opony u Verstappena, bo sam popełnił błąd w pełnej dramaturgii końcówce wyścigu.
I to chyba najlepiej oddaje charakter GP Azerbejdżanu. To Hamilton popełnił bardzo drogi w konsekwencjach błąd. Nie pierwszy w ostatnich wyścigach, bo przecież nie tak dawno wyleciał z toru na Imoli, gdzie też uśmiechnęło się do niego szczęście, bo chwilę później przerwano wyścig czerwoną flagą. To ograniczyło straty punktowe kierowcy Mercedesa.
Z kolei Verstappen nie popełnił przez weekend ani jednego błędu, czego niestety nie odzwierciedla zupełnie dorobek punktowy. To nie pierwszy raz, gdy opony dyktują wynik, a to co kilka okrążeń wcześniej stało się z Lancem Strollem było przedsmakiem zmian w czołówce. Nie jestem przekonany czy panujący od lat monopol oponiarski w F1 jest dobrym rozwiązaniem.
Z wyścigu na wyścig staje się coraz bardziej jasne, że to jest najbardziej wyrównany sezon od 2014 roku i takie sytuacje jak błąd strategiczny w Barcelonie czy defekt opony w Baku mogą zadecydować o tytule, a chcielibyśmy przecież żeby najistotniejsza była bezpośrednia, kontaktowa walka pomiędzy Maxem a Lewisem.
Czytaj także:
Lewis Hamilton popełnił kosztowny błąd
Sergio Perez mógł nie dojechać do mety