Towarzysze nie chcieli go puścić. "Gdybym to zrobił, nie poleciałbym po złoto"

PAP / Archiwum / Na zdjęciu: Wojciech Fortuna
PAP / Archiwum / Na zdjęciu: Wojciech Fortuna

To był skok życia. Czeski sędzia kazał przerwać konkurs. Kanadyjczyk przeciwstawił się. I tak 50 lat temu Wojciech Fortuna został mistrzem olimpijskim w skokach. - Jakbym przypiął sobie wszystkie odznaczenia, to wyglądałbym jak Breżniew - wspomina.

"Sensacja w skokach. Wojciech Fortuna mistrzem olimpijskim. Pokonał Szwajcara o 0,1 punktu" - taką wiadomość usłyszeli o poranku słuchacze Polskiego Radia. W Polsce dopiero wstawał dzień, a w odległej Japonii młody Wojciech Fortuna był w euforii. Spełnił swoje marzenia. Rzucali mu kłody pod nogi, ale pokonał je i dopiął swego.

- Nie pojedziecie na igrzyska, bo jesteście za młodzi. Brakuje wam rutyny. To, że wygraliście kwalifikacje olimpijskie, nic nie znaczy - wypalił do Fortuny jeden z komunistycznych działaczy. Poczuł się, jakby dostał z liścia w twarz. Skakał jak nakręcony, czuł, że stać go na wielki sukces, a jedna osoba chciała mu wszystko zabrać.

- Jak sobie to wszystko przypomnę, to do teraz dziwię się, że mu wtedy nie przyp*** - wspomina Fortuna. - Gdybym to jednak zrobił, nie poleciałbym do Japonii i nie byłoby tego wszystkiego - dodaje. W kraju wybuchła afera. "Triumfator kwalifikacji olimpijskich ma nie pojechać na igrzyska" - donosiły media.

ZOBACZ WIDEO: Czy Polacy zdobędą w Pekinie medale? "Nastroje są naprawdę dobre"

Interweniowali trenerzy, zwłaszcza śp. Janusz Fortecki. Towarzysz się ugiął. Fortuna dostał paszport, kwity, że ma szczepienia, strój olimpijski i ruszył w przygodę życia. - Podróż była cudowna - wspomina. Gdy leciał do Japonii marzył. Marzył o tym, że zdobędzie medal i odmieni swoje życie. Że zarobi dolary, kupi sobie działkę, wybuduje dom i nie będzie żył na utrzymaniu rodziców.

Na miejscu zderzył się jednak z rzeczywistością. Już na skoczni mniejszej pokazał, że przyleciał do Japonii w wysokiej formie. Zajął 6. miejsce. Po zawodach poszedł odebrać nagrodę. W kopercie miało być 150 dolarów. Pokwitował, wziął kopertę i wyszedł. Otwiera, w niej zaledwie 50 dolarów. Wraca wyjaśnić sprawę. Bezczelny towarzysz tylko się uśmiecha i mówi: - Nam też są potrzebne pieniądze. Jak Wam się nie podoba, to nie musicie skakać.

Nie rozumiał wtedy jeszcze tamtych czasów. Czuł się oszukany, powiedział o wszystkim trenerom. - To skur***. Zabrał sobie 100 dolarów, a Wojtkowi zostawił 50 - grzmieli szkoleniowcy. Nic nie mogli jednak zrobić. Cała sytuacja nie podcięła mu jednak skrzydeł. Czuł się mocny i chciał to udowodnić na dużej skoczni.

Na treningach brylował. Był pewny siebie. Do tego stopnia, że poprosił trenerów, by wylosowali dla niego numer z trzeciej grupy. - Po skokach pierwszej i drugiej mogli przerwać konkurs, a po trzeciej nie - tłumaczył Fortuna. Miał przeczucie, że po jego dalekim skoku mogą zacząć kombinować. Nie mylił się.

Odpalił skokową bombę. W czapce ruszył z dziupli. Dojazd do progu i potężne wybicie. Wysoko leciał nad zeskokiem, równolegle prowadził narty i w końcu wylądował. Co za skok! Co za lot! I to w jakim stylu! Zmierzono mu aż 111 metrów. Na tamte czasy odległość fenomenalną. Fortuna objął prowadzenie w konkursie olimpijskim i się zaczęło.

Wyrwał się sędzia z Czech. - Przerwać zawody - krzyczał. Zebrała się komisja sędziowska. - Fortuna jest dobry. Przecież na mniejszej skoczni był szósty. Nikt od niego już dalej nie skoczy. Kontynuujmy zawody, bo nie ma niebezpieczeństwa dla skoczków - mówił sędzia z Kanady. Przekonał resztę. Konkurs trwał dalej, a Polak sensacyjnie prowadził po pierwszej serii.

- I potem zaczęło wiać. Było loteryjnie, a skoki były zdecydowanie krótsze - wspomina Fortuna. Nie miał szans skoczyć już tak daleko. W finale walczył jednak o każdy metr. Doleciał do 87,5 metra. Wystarczyło! Zdecydowało 0,5 metra. O 0,1 punktu wygrał złoto, pokonując Szwajcara Steinera. Kontakt ze sobą utrzymują do dzisiaj, piszą do siebie, spotykają się i wspominają, co 50 lat temu wydarzyło się w Sapporo.

Po złocie Fortuna znów poszedł do działacza. Czekała na niego koperta. Tym razem miało być 300 dolarów. Wziął i otworzył w pokoju. Było 150. Złoty medalista powiedział: - Tym razem był pan bardziej uczciwy, bo podzielił się ze mną na pół. Schował kopertę, zamknął drzwi i poszedł. Nie słuchał już komunistycznej gadki.

W glorii chwały wrócił do kraju. Z medalem na szyi zabrali go do komitetu centralnego. Jeden z komunistycznych działaczy zdjął zawodnikowi medal, wziął go do ręki i wypalił: - Towarzysze przywiozłem wam złoto. - Jak ja to usłyszałem, to nie miałem już nic do powiedzenia - zdradził Fortuna.

Wozili go po zakładach pracy, przyznawali kolejne ordery. - Jakbym sobie je wszystkie przypiął, to wyglądałbym jak Breżniew. Odznaczenia spakowałem. Naoglądałem się tego PRL-u i wystarczy - podkreśla mistrz olimpijski z Sapporo.

11 lutego minie 50 lat od jego złota. W niedzielę Wojciech Fortuna znów zasiądzie przed telewizorem i będzie trzymał kciuki za polskich skoczków, walczących o medale igrzysk olimpijskich. Z pewnością przypomni sobie to, co działo się w 1972 roku w Sapporo. Tam spełnił swoje marzenia. Teraz sportowe marzenia mogą spełnić kolejni polscy sportowcy.

Konkurs skoczków o medale na skoczni normalnej w Chinach odbędzie się w niedzielę 6 lutego o 12:00 czasu polskiego.

Czytaj także:
Kamil Stoch pokazał moc na treningu! Trudne warunki na skoczni
Cios w polskich skoczków tuż przed igrzyskami. Legenda zabrała głos

Komentarze (4)
avatar
dopowiadacz1
5.02.2022
Zgłoś do moderacji
0
2
Odpowiedz
avatar
Zdanuś
5.02.2022
Zgłoś do moderacji
3
0
Odpowiedz
Tego działacza co mu te pieniądze zabierał teraz powinno się odnaleźć i nasłać na niego ludzi którzy też by mu coś zabrali.