Słupsk, sobota, 10 stycznia 1998 roku. W hali sportowej Gryfia, przy ulicy Szczecińskiej odbywał się mecz koszykarski między tamtejszą drużyną Czarnych Słupsk a przyjezdną AZS Zagaz Koszalin.
Kibice, jak to kibice - chcieli rywalizować między sobą, nie wystarczały im rozgrywki na boisku. Koszykówka nie jest wyjątkiem. Zawiązywali krótkie sojusze, by pokonać konkurencję, a potem znów bili się między sobą.
Po meczu grupa około 200 osób ruszyła w kierunku centrum miasta. Eskortował ich radiowóz policji. 450 metrów od hali Gryfia fani koszykówki przechodzili przez ulicę Szczecińską, na zielonym świetle, które w trakcie zmieniło się na czerwone. Wtedy z radiowozu wysiadł 32-letni policjant, starszy sierżant Dariusz W. Z sobie tylko znanych powodów zaczął gonić kibiców, którzy widząc go, rozbiegli się. Drugi funkcjonariusz, Robert K., został w samochodzie.
ZOBACZ WIDEO: Hiszpanie ocenili Lewandowskiego. Wystarczyło jedno słowo
Godzina 19:45. Dariusz W. dobiegł do będącego na meczu pierwszy raz w pojedynkę 13-letniego Przemka Czai i uderzył go kilkukrotnie twardą, gumową, policyjną pałką - głównie w okolice szyi i głowy. Nawet gdy chłopiec leżał już na ziemi, spadały na niego kolejne ciosy.
Nastolatek płakał i krzyczał, błagał o pomoc. Kibice widzący, co się dzieje, prosili, by policjanci wezwali karetkę pogotowia. Ci odmówili. Nawet gdy Przemek stracił przytomność, nie podjęli reanimacji.
Godzina 20:10. Do mieszkania rodziców Przemka ktoś zaczął się dobijać. Jak się okazało - był to syn ich znajomego. Przybiegł, gdy zobaczył, że Przemkowi coś się stało i w końcu przyjechało do niego pogotowie. Chłopiec leżał wtedy na trawniku.
Godzina 20:20. Minęło zaledwie nieco ponad pół godziny od ataku policjanta. Kilka uderzeń twardą pałką w okolice głowy. 35 minut, tyle wystarczyło, by lekarz mógł już tylko stwierdzić zgon. Przemek zmarł na miejscu, zakatowany przez człowieka, który jak nikt inny powinien dbać o porządek i przestrzeganie prawa.
13-latek pasjonował się koszykówką. Sam chciał grać zawodowo, choć był raczej mizernej postury - niewysoki, bardzo szczupły. Miał włosy koloru ciemny blond i miłą, dziecięcą jeszcze buzię. Oglądał mecze w telewizji, chodził na Czarnych Słupsk ze starszymi braćmi. Tego dnia ich zabrakło, a on sam uzbierał pieniądze na bilet i cały aż się trząsł z ekscytacji, że pójdzie na mecz sam. To wersja świadków zdarzenia i rodziców Przemka. Wersja prokuratury zdecydowanie się różni.
Krew wyciekała z uszu, nosa i ust
Niedziela, 11 stycznia 1998 roku. Odbyło się okazanie ciała Przemka Czai dla potwierdzenia jego tożsamości. Ojciec stwierdził później, że nie widział u syna innych obrażeń, poza mocno zasinioną twarzą, głową i szyją. Dało się zauważyć charakterystyczne, podłużne ślady - dokładnie takie, jak od policyjnej pałki. To uderzenia pałką doprowadziły do wylewu - krew wyciekała zewsząd - z uszu, nosa, ust. Po okazaniu zwłok przeprowadzono sekcję.
Godzina 16:00. Prokuratura zorganizowała konferencję prasową. Jako przyczynę zgonu prokurator wskazał nieszczęśliwy wypadek - Przemek Czaja biegł, zapewne przed kimś uciekając. Miał wtedy uderzyć w słup trolejbusowy. Nieoficjalna wersja zakładała, że uciekał nie przed policjantem, ale przed innymi kibicami i padł ofiarą porachunków. Nikt się tego nie spodziewał. Przecież ludzie widzieli, co stało się w sobotę wieczorem. Przecież były ślady na ciele.
Na konferencji pojawili się kibice, którzy wynieśli szokujące doniesienia prokuratury do miasta. Wszyscy byli przekonani, że śledczy chcą chronić "swojego" i zamieść sprawę pod dywan. W mieście zaczęło być niespokojnie. Jak się potem okazało, były to wówczas największe zamieszki w kraju od upadku komunizmu.
Bezbronny w obliczu dorosłego
Złożyło się na to wiele czynników. Najważniejszy - zginął 13-letni chłopiec, bezbronny w obliczu dorosłego, postawnego mężczyzny. Po drugie, oprawcą okazał się stróż prawa – policjant. W końcu ludziom przypomniały się starcia z ZOMO, niechlubnym poprzednikiem Oddziałów Prewencji Policji. To ZOMO jeszcze 10 lat wcześniej biło, pałowało i strzelało do obywateli. Wówczas była to norma, której jednak wszyscy z tygodnia na tydzień mieli coraz bardziej dość.
Po śmierci Przemka zamieszki rozpoczęli kibice Czarnych Słupsk. Z godziny na godzinę dołączali do nich zwyczajni mieszkańcy miasta. Dojeżdżali też kibice z całej Polski. Robiło się coraz tłoczniej. Szybko z kilkudziesięciu osób zrobiło się kilkaset. Własnymi siłami ustawili krzyż i napis: "Tu został bestialsko zamordowany 13-letni kibic Czarnych przez oficera policji".
Dziennikarze na bieżąco informowali, gdzie wrze najbardziej. Od razu kierowali się tam protestujący z innych miejsc w Słupsku. Ktoś jednym telefonem zamówił ponoć dwadzieścia taksówek. Liczył się czas, opór i pokaz siły, by nikt nie zatuszował sprawy. Na ulicach latały kamienie, płonęły śmietniki. Tłum zbroił się w koktajle Mołotowa. W końcu ludzie przypuścili szturm na budynek prokuratury. Nigdy wcześniej nikt się na to nie odważył.
Śledczy nie mieli zbyt wielkiego wyboru. Jeszcze tego dnia funkcjonariusz Dariusz W. został tymczasowo aresztowany. Dla niepoznaki ścięto mu włosy i zarost - inaczej bez cienia wątpliwości czekałby go lincz - bez znaczenia, czy na wolności, czy za więziennymi murami.
Śmierć za śmierć
Noc z niedzieli na poniedziałek, 11-12 stycznia 1998 roku. Zamieszki w Słupsku wciąż przybierały na sile. Do miasta docierali coraz to nowi kibice. Skandowali hasła - "MO - Gestapo", "Śmierć za śmierć". Ludzie szybko dowiedzieli się, gdzie mieszka Dariusz W. Cudem wybili tylko okna kamieniami, a nie zrobili pożytku z koktajli Mołotowa.
Służby dowiedziały się, że zamieszki miały trwać dokładnie 13 dni, bo tyle lat żył Przemek Czaja. To tylko plotka, ale strach i napięcie robiły swoje - niemal wszyscy w to uwierzyli. Dziennikarze stworzyli w centrum Słupska istne miasteczko medialne. Podobno wynajęli nawet ochronę, by broniła wozów transmisyjnych przed protestującymi. Według reporterów w zamieszkach brało udział od 500 do 1000 osób.
Poniedziałek, 12 stycznia 1998 roku. Wojewoda słupski, Jerzy Kuzyniak, powołał sztab antykryzysowy. W jego skład włączyli się tamtejsza adwokat i senator Unii Wolności Anna Bogucka-Skowrońska, późniejsza sędzia Trybunału Stanu, i Kazimierz Janiak - poseł z ramienia AWS-u. Próbowali negocjować uspokojenie sytuacji w Słupsku.
Wtorek, 13 stycznia 1998 roku. Policja starała się przejąć kontrolę nad sytuacją, użyła gazu łzawiącego. Radiowozy w dużej ilości wyjechały na ulice. Na niewiele się to zdało i jeszcze bardziej rozwścieczyło ludzi - w 22 radiowozach powybijano szyby. Lokalnym funkcjonariuszom pozostał... jeden samochód.
Na miejsce przyjechał ówczesny komendant główny policji, generał Marek Papała. Rodzice Przemka mieli się z nim spotkać, wysłano po nich radiowóz. Po drodze usłyszeli w policyjnej radiostacji hasło - "co ma nogi i ucieka, to twoje". To chyba najlepsze podsumowanie powodów tego, co stało się z 13-latkiem. Policja przez ostatnie 10 lat najwyraźniej wciąż była bardziej milicją i bliżej jej było do owianego złą sławą ZOMO, niż "służeniu wiernie narodowi" (słowa roty ślubowania policyjnego - przyp. aut.).
Do Słupska ściągnęły posiłki z innych garnizonów. Dopiero 1000 policjantów opanowało sytuację. Na szczęście udało się to zrobić jeszcze przed pogrzebem Przemka Czai. W efekcie wszystkich starć zatrzymano 239 osób. 72 funkcjonariuszy policji zostało rannych, 2 z nich wymagało hospitalizacji.
Środa, 14 stycznia 1998 roku. Tego dnia odbył się pogrzeb Przemka. Przypadał w 20. rocznicę ślubu rodziców chłopca. Przybyły na niego tłumy - co najmniej 600 kibiców, łącznie blisko 3000 ludzi. Uroczystość przebiegła pokojowo, bez zakłóceń, o co prosili rodzice zmarłego chłopca. Zgromadzeni na pogrzebie unosili tylko w górę szaliki różnych klubów, gdy z kościoła wynoszona była trumna.
Policja proponowała rodzinie Przemka, że zorganizuje pogrzeb z honorami, z kompanią reprezentacyjną. Oczywiście się nie zgodzili - jaka to policja, skoro to z ręki ich człowieka zginęło dziecko. Po pogrzebie, w centrum miasta doszło do kilku drobnych incydentów, w których brało udział kilkudziesięciu kibiców.
Oskarżony nie przyznaje się do winy
Lipiec 1998 roku. Sąd Okręgowy w Koszalinie w pierwszej instancji skazał policjanta Dariusza W. na 6 lat pozbawienia wolności za pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Prokurator i rodzice Przemka Czai, występujący w sprawie jako oskarżyciele posiłkowi, odwołali się od wyroku. Oskarżony nie przyznawał się do winy - nie dlatego, że nie uderzył, ale dlatego, że nie widział w tym nic złego.
Niedziela, 10 stycznia 1999 roku, pierwsza rocznica śmierci Przemka. Do Słupska znów zjechali kibice z różnych miast, wywołali kolejne zamieszki. Miały one zdecydowanie mniejszy wymiar niż rok wcześniej, bezpośrednio po tragicznych wydarzeniach. Policja szybko je opanowała.
W kolejnych latach takie sytuacje nie mają już miejsca. Kibice wciąż przyjeżdżają, ale pokojowo wspominają 13-letniego kibica, zapalają znicze na jego grobie i pod obeliskiem, który władze miasta postawiły przy ulicy Szczecińskiej.
Tymczasem, jeszcze w 1999 roku, Sąd Apelacyjny w Szczecinie wydał wyrok w sprawie drugiego policjanta, Roberta K., który nie udzielił Przemkowi Czai pomocy w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Miał spędzić za kratkami 8 miesięcy.
Maj 2001 roku. Sąd Apelacyjny w Szczecinie uznał, że zachowanie 13-letniego Przemka Czai nie dawało wprost powodów do agresji ze strony policjanta. Dlatego sąd orzekł karę wyższą niż sąd pierwszej instancji- 8 lat pozbawienia wolności. Policja zapłaciła rodzicom Przemka Czai 300 tys. zł odszkodowania.
Do końca życia i jeden dzień dłużej
Czwartek, 12 października 2006 roku. Przed Sądem Okręgowym w Koszalinie Dariusz W. zobowiązał się oddać Komendzie Wojewódzkiej Policji w Gdańsku 354 618 zł tytułem zwrotu kosztów odszkodowania, które policja zapłaciła rodzicom zmarłego chłopca. W ugodzie należność rozłożono na 1773 miesięcznie raty po 200 zł każda, co dało na spłatę blisko 148 lat. Będą to robić także spadkobiercy Dariusza W. Andrzej Knobel, radca prawny Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku tłumaczył takie kuriozalne warunki ugody faktem, że były już policjant to przecież ich kolega, który znalazł się w złej sytuacji materialnej. Musiał nawet zbierać puszki, bo wszędzie, gdzie ludzie dowiadywali się, kim jest, nie chcieli go zatrudnić, a jeśli już to zrobili - od razu zwalniali. Trudno im się dziwić.
Samemu byłemu funkcjonariuszowi dopisywał humor, był zadowolony z ugody. Miał nawet dość bezczelnie zażartować, że spłacać dług będzie "do końca życia i jeden dzień dłużej". Jak sam twierdził, nie miał wyrzutów sumienia z powodu tego, że przez niego zginął 13-latek. Mówił, że to byli chuligani i bandyci, nie zwykli kibice i, że czasem, na cofnięcie ręki przy uderzeniu, jest już za późno.
Od śmierci Przemysława Czai minęły ponad 23 lata. Dariusz W., który uderzał pałką 13-latka, przebywa już na wolności. Skorzystał z warunkowego, przedterminowego zwolnienia i za dobre sprawowanie opuścił zakład karny po odbyciu połowy kary.
Odwrócił głowę i odszedł
Pewnego razu rodzice Przemka spotkali go na rynku w Słupsku. Poznał ich, ale odwrócił głowę i odszedł. Najwyraźniej zabrakło mu odwagi, by powiedzieć im prosto w oczy, że nie żałuje. Usłyszeli słowo "przepraszam" odmieniane przez wszystkie przypadki od każdego - od innych policjantów po prezydenta - tylko nie od niego. Zdążyli się jednak nasłuchać na swój temat wiele złego. Niektórzy uważali, że byli rodziną patologiczną, skoro mieli 13-letniego syna kibola. Inni, że dostając odszkodowanie, zarobili na śmierci dziecka. Byli też tacy, którzy twierdzili, że pomnik upamiętniający Przemka to nie cmentarz. Gdy rodzice przestali przynosić tam kwiaty, mówiono, że nie pamiętają o synu - ze skrajności w skrajność. Doszło do tego, że otrzymywali pogróżki, grożono im, obrażano ich.
Dziś słuch o Dariuszu W. zaginął. Podobno wyjechał - albo do pracy na Zachód, albo ukryć się na wsi. Kibice wciąż co roku wspominają Przemka Czaję. Policja sprawę Dariusza W. i jego 13-letniej ofiary przywołuje na wielu szkoleniach jako przykład tego, co może się stać, gdy funkcjonariusz nadużyje swojej władzy, a media nagłośnią sprawę.
Wydarzenia ze stycznia 1998 roku i śmierć 13-letniego Przemka stały się inspiracją dla spektaklu Nowego Teatru im. Witkacego w Słupsku pod tytułem "Stan wyjątkowy" z 2018 roku w reżyserii Ludomira Franczaka.
O pobycie Dariusza W. za kratami opowiada film dokumentalny "Zabić go!" z 2003 roku w reżyserii Grzegorza Siedleckiego i Atheny Sawidis. Klub Czarni Słupsk, istniejący od 1945 roku, zlikwidowano 5 lata temu.
Patryk Szulc