Michał Fałkowski: Jak się czułeś, gdy rozbrzmiała końcowa syrena drugiego finałowego meczu w Gdyni?
Torey Thomas: Świetnie. Naprawdę świetnie. Kiedy zegar przestał odliczać ile minut, sekund pozostało do naszego zwycięstwa, dopiero wtedy poczułem, że wygraliśmy to spotkanie, które może okazać się bardzo istotne dla ostatecznego rozrachunku. To były naprawdę dobre zawody w naszym wykonaniu i mówię tutaj o całym zespole. Wszyscy zagrali na wysokim poziomie.
Jednocześnie wszyscy byli tłem dla ciebie...
- Nie powiedziałbym, ale oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że zagrałem naprawdę dobre spotkanie... Tak, to był świetny mecz w moim wykonaniu, ale nie byłoby tego bez pomocy kolegów z zespołu. Oni umożliwili mi taką grę, jaką lubię. Dostawałem bardzo dobre zasłony, miałem sporo miejsca do rzutu. Mam wrażenie, że każdy starał się jak tylko mógł, by ułatwić mi kreowanie akcji.
Czy to był twój najlepszy mecz w życiu?
- Tak, tak sądzę, że to mógł być mój najlepszy mecz w karierze, ale chyba nie ze względu na statystyki (Torey Thomas miał w tym meczu 31 punktów, 11 fauli wymuszonych, 8 asyst, 5 zbiórek i 3 przechwyty), ale ze względu na rangę. W końcu to drugi mecz finału, który, tak jak zdążyłem już powiedzieć wcześniej, może okazać się kluczowy dla losów rywalizacji.
W pierwszym meczu Asseco Prokom pokonał was dość gładko, w pewnym momencie drugiej połowy wypracowując sobie kilkanaście oczek przewagi. W drugim to wy nie pozostawiliście żadnych złudzeń. Co zmieniło się w waszych głowach przez te kilkanaście godzin dzielące oba mecze?
- Przede wszystkim nastawiliśmy się na agresywniejszą grę. W pierwszym meczu byliśmy bardzo pasywni i to gospodarze kontrolowali przebieg spotkania i nawet kiedy przegrywali, a były takie momenty w pierwszej połowie, to i tak czuli się bardzo pewnie. Ponadto zdecydowanie lepiej zaprezentowaliśmy się w walce o zbiórki i nie pozwoliliśmy gdynianom powielać zbyt wielu akcji, tak jak to było w pierwszym meczu.
To wszystko złożyło się na fakt, że idealnie kontrolowałeś tempo gry i w bezpośrednim pojedynku zostawiłeś daleko w tyle rozgrywających Asseco Prokomu...
- Nigdy nie jest moim celem jakakolwiek rywalizacja z rozgrywającymi drużyny przeciwnika na poziomie indywidualnym. Wszystko musi rozstrzygać się w ramach całego zespołu. Gdybym do każdego meczu miał podchodzić w ten sposób, że koncentrowałbym się tylko na pojedynkach jeden na jednego z innym playmakerem, nic dobrego by to nie przyniosło. Tego nauczono mnie bardzo dawno temu i nic w tej kwestii się nie zmieniło.
Po meczach w Gdyni jest 1-1. Jesteś zadowolony z tego, co osiągnęliście?
- Taki był plan. Mieliśmy wygrać w Gdyni przynajmniej jedno spotkanie, by zabrać rywalom przewagę własnego parkietu. Oczywiście przede wszystkim walczyliśmy o dwie wygrane, ale jedno zwycięstwo satysfakcjonuje nas w pełni. Nie ma teraz sensu rozmyślać czy byłoby możliwe wygranie dwóch spotkań z Asseco Prokomem u nich w hali. Najważniejsze, że przed meczami w Zgorzelcu jesteśmy w bardzo dobrym położeniu.
Macie wielką szansę przechylić szalę na swoją korzyść...
- Dokładnie tak. Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że drugi mecz w Trójmieście uchylił przed nami drzwi do mistrzostwa. Teraz pytanie brzmi czy będziemy na tyle silni, że po dwóch meczach w Zgorzelcu otworzymy je na oścież i potem będzie nam brakowało tylko postawienia "kropki nad i". Ja wierzę, że to jest jak najbardziej możliwe. Jestem pewny niemalże na 100 procent, że wygramy dwa mecze w domu.
Myślisz, że taka gra jak z meczu numer dwa wystarczy, by pokonać Prokom dwukrotnie u siebie?
- Myślę, że tak, pod warunkiem, że to będzie nasza najsłabsza postawa. To znaczy, nie może się zdarzyć tak, że zagramy gorzej od tego poziomu, który zaprezentowaliśmy w Gdyni. Nie możemy zapominać, że Prokom to naprawdę klasowy zespół, który wychodził z niejednej opresji. Dlatego każda chwila dekoncentracji może być dla nas zabójcza. Wydaje mi się jednak, z tego co widzę po moich kolegach, trenerach, że wszyscy jesteśmy głodni zwycięstw i zamierzamy po prostu wygrać te dwa mecze!
A nie dostrzegasz żadnego ciśnienia czy nerwowości w zespole? W końcu szansa, która się przed wami otworzyła, powoduje presję, która będzie zdecydowanie większa niż przed dwoma pierwszymi meczami finału.
- Nie, nie widzę nic takiego. Nie sądzę, by ktokolwiek z moich kolegów bał się gry w zbliżających się meczach. Jasne, jakaś presja zawsze jest, bo to nieodłączny element bycia koszykarzem, ale spokojnie. My jesteśmy tutaj po to, by rywalizować, to jest nasza praca i na pewno damy sobie radę. Przed sezonem chcieliśmy zajść tak daleko, jak tylko się da. Teraz gramy w finale, jest 1-1... Naprawdę nie mamy nic do stracenia, a wszystko możemy wygrać.
Największa odpowiedzialność ciąży na twoich barkach, ale podczas sezonu już nieraz pokazywałeś, że lubisz grać pod presją...
- Tak, to jest to, co naprawdę lubię w koszykówce. Czasami jest tak, że człowiek nie może się należycie skoncentrować, nie umie znaleźć motywacji na mecze z drużynami słabszymi, ale gdy przychodzi do pojedynków z lepszymi - wyzwalają się w nim zupełnie inne emocje. Cały sezon walczyliśmy z różnymi przeciwnościami losu i zawsze dawaliśmy sobie jakoś radę. Poza tym ja nie jestem rozgrywającym pierwszy sezon, ale któryś z kolei i do odpowiedzialności na swoich barkach jestem przyzwyczajony.
Jak przygotowujesz się do tego typu spotkań? Masz jakiś swój plan dnia, rytuały?
- Nic specjalnego. Dzień meczu zawsze zaczynam treningiem strzeleckim, następnie idę do domu, jem jakiś posiłek i ucinam sobie drzemkę. Wtedy regeneruję swoje ciało i po przebudzeniu wiem, że jestem gotowy do gry.
Energa Czarni także remisowali z Asseco Prokomem 1-1 po dwóch meczach w Gdyni, by potem przegrać kolejne trzy i odpaść z gry o finał. Co musicie zrobić, by nie powielić błędów słupszczan?
- Myślę, że część z nich po prostu zbyt szybko uwierzyła, że mogą pokonać Prokom dwukrotnie u siebie. I to ich zgubiło. Z nami tak nie będzie.
A zatem zobaczymy za kilka, kilkanaście dni Torey'a Thomasa ścinającego siatkę z obręczy w hali w Zgorzelcu lub Gdyni?
- To jest mój cel i głęboko wierzę, że mogę go zrealizować.