Michał Fałkowski: Corsley Edwards założył się z tobą, że w tym sezonie miałeś już mecz, w którym nie zdobyłeś punktu?
John Allen: Haha, tak. Założył się ze mną i przegrał, bo spotkanie z AZS Koszalin było dla mnie pierwszym w tych rozgrywkach, w którym nie trafiłem żadnego rzutu. On tymczasem cały czas mówił i mówi mi, że oficjalne statystyki kłamią i miałem już mecz na zero. Ciągle gada, że tam jest jakiś błąd i on to wszystko sprawdzi (śmiech).
O co się założyliście?
- Tego nie mogę zdradzić (śmiech).
Niemniej zero punktów przeciwko koszalinianom chluby jednak nie przynosi...
- Oczywiście, że nie przynosi, ale... wygraliśmy mecz i nic innego tak naprawdę nie ma znaczenia.
Oczywiście, zdecydowanie gorzej byłoby w przypadku przegranej. Ale nie sądzisz, że zero punktów koszykarzowi pierwszej piątki po prostu nie przystoi?
- Może... Ale mam zrobić? Biczować się? Nie. Myślę, że w następnym meczu będzie po prostu lepiej. Wiem, że nie znosisz wytartych sloganów i pustych frazesów, więc nie powiem ci, że nie lubię rzucać i wystarczy mi, że zespół wygrywa. Jestem koszykarzem, jestem obrońcą, oczywiście, że lubię zdobywać punkty! Ale hej, czy zagrałem zły mecz? Czy ja nie brałem czynnego udziału w obronie? Uważam, że dałem z siebie dużo. Po prostu nie trafiałem rzutów, bywa i tak. Podjąłem pięć prób, żadna nie wpadła. Trudno, ale rozpaczał nie będę. Wygraliśmy mecz, więc jest OK, a kiedyś przyjdzie mecz ze trafię wszystkie swoje rzuty.
Pytam nie po to, by cię w jakikolwiek sposób atakować, zresztą masz tego świadomość, ale reprezentuję trochę kibiców, z których zdecydowana większość patrzy na formę koszykarza przez pryzmat punktów...
- Na to jednak nie mam żadnego wpływu. Fani są mniej więcej wszędzie tacy sami, a różnią się tylko skalą zachowań. Ja mam poczucie, że grałem zespołowo, cokolwiek to znaczy. Pomagałem chłopakom w obronie, pomagałem zdobywać punkty w ataku. Nie wszyscy muszą rzucać punkty.
Poczułeś ulgę po tym zwycięstwie? Poprzednie dwa mecze przegraliście i bardzo mocno potrzebowaliście tej wygranej nad AZS...
- Tak, poczułem zdecydowaną ulgę. Po dwóch poprzednich porażkach atmosfera w zespole była daleka od ideału, co tu dużo mówić. Ale ja to rozumiem. Rozumiem też to, co się o nas pisało czy mówiło. W końcu praca mediów polega na tym by krytykować po porażkach i doceniać po zwycięstwach. Rozumiem także to, że po spotkaniach z Zastalem i Turowem trener był na nas zły, tak samo jak prezes. Ale z drugiej strony, w tym wszystkim nie było nerwowości, tylko konkretne argumenty, że więcej taki mecz ma się nie powtórzyć. I to mi się podobało. Stało się, trudno, czasami przychodzą gorsze dni i trzeba je przezwyciężyć, przeczekać. Mam nadzieję, że meczem z AZS powróciliśmy do dobre tory.
A co do meczu z Turowem. Czy naprawdę Anwil zasługiwał na tak wielką demolkę? Jak to wyglądało z perspektywy parkietu?
- Źle. Powiem szczerze, że to był mecz, w którym ziściły się wszystkie nasze koszmary. Piłka nie chciała wpadać do kosza, graliśmy zbyt indywidualnie, nie wracaliśmy do obrony, w ataku brakowało ruchu. Po prostu wszystko co tylko mogło się nam złego przytrafić, stało się faktem. A dodatkowo, Turów szybko złapał swój rytm i nam odjechał.
W meczu z AZS to jednak wy złapaliście szybko swój rytm i nie pozwoliliście rozwinąć się przeciwnikowi. To była naprawdę skuteczna koszykówka.
- Dziękuję. Nieskromnie może to zabrzmi, bo Turów gra obecnie najlepszą koszykówkę w Polsce i nie zmieni tego nawet przegrana w Sopocie, ale uważam, że przeciwko koszalińskiej ekipy zagraliśmy właśnie jak Turów. Wychodziło nam praktycznie wszystko, a nasza skuteczność wzięła się z dobrej gry bez piłki. Wszyscy ciągle byliśmy w ruchu i szukaliśmy dla siebie najlepszych pozycji. Uważam, że zwycięstwo to przede wszystkim wysiłek całego zespołu. Tak właśnie gra Turów - u nich w każdym meczu ktoś inny może być liderem. Tak są budowane największe ekipy w Eurolidze; żeby każdy gracz był groźny w ataku i czekał tylko na moment nieuwagi rywala. I w tym miejscu powrócę do tego, o czym mówiliśmy wcześniej - nie widziałem jeszcze meczu, żeby cała dwunastka punktowała równo. Ale widywałem takie spotkania, kiedy kilku graczy zdobywało całkiem sporo oczek, ale tylko dlatego, że inni ciężko pracowali na ich trafienia. Dlatego jeszcze raz powtórzę: naprawdę nie muszę zdobywać punktów, ale chcę być zaangażowany w grę!
Może warto by spróbować wdrożyć w koszykówce takie zasady jakie są przy zdobywaniu punktów rankingowych w hokeju na lodzie (pod uwagę bierze się strzelca i nie jednego, ale dwóch asystujących)?
- To byłby super pomysł (śmiech), choć nie wiem czy realny. Ale rzeczywiście to dobre porównanie, bo wielokrotnie tak bywa w koszykówce, że zawodnik podający jako ostatni ma asystę, a nie bierze się pod uwagę tego, który również zaliczył dobre podanie chwilę wcześniej. Tak było kilka razy właśnie w meczu z AZS. Ja podawałem piłkę Szubiemu (Krzysztof Szubarga - przyp. M.F.), a on przekazywał ją dalej. Albo Szubi grał do Dardana (Berishy) i ten podawał pod kosz np. do Corsley’a (Edwardsa). Ten ostatni miał asystę, choć cała akcja była wynikiem współpracy całego zespołu.
Wróćmy do meczu z AZS. Zwycięstwo przyszło wam bardzo łatwo. Kilku graczy powiedziało nawet, że nie spodziewało się tak łatwej przeprawy...
- Było bardzo łatwo, ale nie wzięło się to z tego, że koszalinianie zagrali jakoś fatalnie. Uważam, że to my zaprezentowaliśmy się z klasą. Graliśmy bardzo cierpliwie, szybko przemieszczaliśmy się z piłką, a także byliśmy bardzo ruchliwi bez niej. To stwarzało nam możliwość gry inside-outside, pod kosz do Corsley’a czy Seida (Hajricia). Swoje punkty dodawał Szubi, zza łuku trafiał Lukas (Łukasz Majewski). Znowu powtórzę to samo: ten sukces to wysiłek całego zespołu.
Kiedy forma Anwilu ustabilizuje się na dobre i w każdym spotkaniu kibice będą mogli oglądać skuteczny zespół?
- Gdybym znał na to pytanie odpowiedź, byłbym bardzo mądrym człowiekiem (śmiech). Na pewno jednak długo nie przydarzy nam się taki mecz jak w Zgorzelcu. Tam, nie dość, że nie trafiliśmy z formą, to jeszcze ta hala... To naprawdę ciężki teren, w którym jest bardzo głośno. Ale nie dzięki fanom, ale dzięki ich trąbkom i specyficznej akustyce. Ale wracając do tematu, mam nadzieję, że będziemy w stanie grać jeszcze lepiej w najbliższym czasie. Liga teraz troszeczkę zwolni, będzie więcej czasu na regenerację i myślę, że to pozytywnie wpłynie na zespół.
A czy zobaczymy jeszcze Johna Allena jako lidera ofensywy Anwilu?
- (chwila zastanowienia) Powiem szczerze, że jeśli tylko będzie taka okazja albo konieczność - chcę zdobywać dużo punktów i być strzelcem. Oczywiście godzę się z tą rolą, która mam obecnie, ale w przypadku jakichś roszad taktycznych, przyjąłbym także bez problemu rolę strzelca. Ale żeby było jasne: jestem zadowolony z obecnego stanu rzeczy. Sam wiesz, że w naszym zespole jest kilku juniorów, wszyscy to wiedzą. Jakże więc mógłbym stroić fochy i być niezadowolony z moich występów czy tego, w jaki sposób gram, gdy w porównaniu z nimi to... zresztą nie ma co tego porównywać. Ze względu na szacunek dla nich nie mogę tak nawet myśleć. Oni przychodzą na każdy trening, starają się ile tylko mogą, ćwiczą tak samo ciężko jak my, starsi gracze, a dodatkowo na wyjazdach są odpowiedzialni za noszenie bagażu i godzą się na to wszystko, choć... prawie w ogóle nie wychodzą na parkiet. Dlatego nie mam zamiaru robić żadnych problemów. Na Facebooku czy Skype otrzymałem sporo wiadomości od znajomych, rodziny, z pytaniami co się ze mną dzieje. Ze względu na szacunek do całego zespołu, i pracy jaką wykonujemy, zawsze powtarzam, że jestem tylko elementem układanki.