Michał Fałkowski: Słyszałem, że po przylocie do Polski i przejściu niezbędnych badań medycznych nie mogłeś zasnąć w nocy. To z powodu emocji?
Lorinza Harrington: Nie, raczej z powodu stref czasowych. Jednak te kilka godzin pomiędzy Stanami Zjednoczonymi i Polską okazały się nie do przejścia dla organizmu, który mnie po prostu nie słuchał i kiedy wszyscy spali, ja byłem w pełni aktywny (śmiech).
Jak poszły badania medyczne?
- Nie ma żadnego problemu, a przynajmniej o takowym nie wiem. Myślę, że wszystko będzie w porządku, bo od dłuższego czasu nie mam większych problemów ze zdrowiem poza drobnostkami, które są efektem przetrenowania.
Przed chwilą odbyłeś pierwszy trening indywidualny, a czy miałeś już zajęcia z nowymi kolegami z zespołu? (wywiad przeprowadzony w środę rano - przyp. M.F.)
- Nie, jeszcze nie poznałem wszystkich. Wiesz, pierwsze godziny czy nawet pierwszy dzień albo dwa po przyjeździe do nowego miejsca zawsze są szalone. Trzeba załatwić dużo spraw w jak najkrótszym czasie, bo przecież nie chodzi o to by wprowadzać się do nowego mieszkania przez kilka dni, załatwiać sprawy formalne przez długi czas, ale chodzi o to by zawodnik mógł jak najszybciej skoncentrować się na treningach (śmiech). A wracając do pytania - część chłopaków już znam, np. Corsley’a (Edwardsa - przy. M.F.). Pamiętam oczywiście "Szubiego" (Krzysztof Szubarga), przeciwko któremu grałem wiele razy, no i najlepiej znam się przecież z Lawrencem (Kinnardem).
No właśnie. Długo Lawrence namawiał cię do podpisania umowy z Anwilem Włocławek? (Obaj koszykarze grali ze sobą w zeszłym sezonie w Treflu Sopot - przyp. M.F.)
- Nie, kilka razy rozmawialiśmy przez telefon i on w bardzo krótkich i zasadniczych słowach wyjaśnił mi co mam ze sobą zrobić i to natychmiast (śmiech). Nie mogę niestety przytoczyć ich dokładnie, ale przekaz był jasny - "przyjeżdżaj tutaj koniecznie!". Nie miałem więc większego wyboru i podporządkowałem się Lawrence’owi (śmiech). A mówiąc poważnie - doskonale wiedziałem na co się decyduję, a fakt, że Lawrence też podpisał kontrakt z Anwilem tylko umocnił mnie w podjęciu decyzji.
Jednakże nie mogło to nie mieć znaczenia, że Kinnard też jest zawodnikiem Anwilu. W końcu zawsze lepiej jest mieć koło siebie kogoś znajomego w nowym otoczeniu...
- Niby tak, ale przecież ja nie pierwszy raz w swojej karierze przychodzę do nowego klubu. Grałem już w dziewięciu czy dziesięciu drużynach i nie zawsze było tak, że kogoś znałem. Oczywiście, z drugiej strony, praktycznie w każdym zespole są Amerykanie i nawet jeśli kogoś się nie zna, to bardzo często jest tak, że ma się jakichś wspólnych znajomych, albo coś w tym stylu.
Czym zatem przekonali cię włocławscy działacze, żebyś podpisał kontrakt z Anwilem?
- Właściwie niczym specjalnym. Siedziałem w domu, czekałem na jakąś ciekawą sytuację i powiem szczerze - trochę spadł mi kamień z serca, gdy dowiedziałem się, że Anwil jest mną zainteresowany. Brakowało mi poważnego grania w ostatnim czasie i z ulgą przyjąłem wiadomość o ponownym zainteresowaniu moją osobą. Tym bardziej, że na horyzoncie pojawił się klub, który przecież znałem i pamiętałem z poprzednich sezonów. Dwa lata temu grałem tutaj jako zawodnik Asseco Prokomu Gdynia, a ostatnio pojawiałem się w Hali Mistrzów w barwach Trefla Sopot. I razem z Lawrencem sprawiliśmy, że Anwil nie awansował nawet do półfinału play-off. Cóż, taki jest sport, ale od dzisiaj jestem już po stronie gospodarzy.
Mówisz, że dotychczas siedziałeś w domu. Jak to się stało, że koszykarz, który rozegrał w NBA 140 meczów, grał w Hiszpanii, Rosji, a ostatnie dwa sezony w czołowych klubach w Polsce, nie mógł znaleźć pracodawcy?
- To wszystko przez lokaut. OK, zaraz ktoś mi powie, że przecież ja już dawno wypadłem poza orbitę zainteresowań klubów NBA i pewnie ma rację, ale na pewno lokaut sprawił, że na rynku transferowym powstał galimatias. Nagle część koszykarzy z najlepszej ligi świata uznała, że będzie grać w Europie albo Chinach, więc przybyło chętnych do grania, ale liczba klubów się nie zwiększyła. Cóż, ja siedziałem sobie w swoim domu w Charlotte i czekałem na rozwój wydarzeń. I wreszcie mój agent zadzwonił, że jest propozycja z Włocławka.
Los uśmiecha się teraz do ciebie i do Kinnarda. W sobotę zagracie spotkanie z Treflem, którego barw obaj ostatnio broniliście, a na dodatek wrócicie na "stare śmieci", do Ergo Areny.
- No i dodatkowo będzie to mój debiut w koszulce Anwilu (śmiech)! Ale mówiąc poważnie - takie rzeczy są ważne dla was, dziennikarzy, a mniej dla nas, koszykarzy. To wy odpowiadacie za to by dane spotkanie opisać razem z całą jego otoczką, znaleźć różne analogie i odniesienia historyczne. My skupiamy się na graniu, koszykówka to nasza praca i tylko nieliczni grają w jednym klubie przez całą swoją karierę. Zdecydowana większość zmienia pracodawców, a co za tym idzie - często gra przeciw swoim dawnym kolegom. To dla nas normalka.
Nie uwierzę ci jednak, gdy powiesz, że to spotkanie nie będzie miało dla ciebie jakiegoś specjalnego znaczenia. Debiut w Anwilu w Ergo Arenie, w której grałeś cały poprzedni rok...
- OK, znaczenie może będzie miało, ale nie będę przygotowywał się do tego meczu jakoś specjalnie. Na pewno będę chciał wyjść na parkiet i pokazać to, z czego jestem znany. Będę chciał po prostu zrobić wszystko, by tym razem to Anwil zdobył dwa punkty. A po meczu z chęcią spotkam się byłymi kolegami z zespołu, z kierownictwem, trenerami, może nawet kibicami. Myślę, że będzie miło.
Będziesz mógł udowodnić im, że zrobili błąd nie przedłużając z tobą umowy...
- Hehe, to nie tak (śmiech). Ja zawsze gram tak samo i w każdym meczu na sto procent. Nie muszę nikomu nic udowadniać czy to będzie Trefl, Czarni, Asseco czy Turów.