Paweł Kwiek: Panie Jacku, dzisiaj jest pan jednym z najlepszych szkoleniowców w Polsce. Jak zaczęła się pana przygoda z koszykówką i trenerskim fachem?
Jacek Winnicki: Jako młody chłopiec w szkole podstawowej zacząłem grać w koszykówkę. Już wtedy wiedziałem, że jest to moja wielka pasja i że chcę swoje życie związać właśnie z tą dyscypliną. Jako zawodnik osiągnąłem wiek juniorski grając w Śląsku Wrocław. To właśnie tam zaczęła się ta moja przygoda z basketem. Stwierdziłem jednak, że moje warunki fizyczne nie pozwolą mi zostać profesjonalnym zawodnikiem. Pokochałem jednak koszykówkę na tyle mocno, iż wiedziałem, że chcę się jej poświęcić. Później przyszedł czas na studia. Wybrałem Akademię Wychowania Fizycznego we Wrocławiu. Będąc jeszcze studentem zacząłem prowadzić zespół Śląska z rocznika 72-73. Była to drużyna juniorów starszych. To było moje pierwsze poważne wyzwanie w roli trenera. Studiując, współpracowałem już z różnymi trenerami, przez co nabierałem doświadczenia. W roku 1997 związałem się już na poważnie z klubem z Wrocławia.
Początki trenerskiej kariery zawsze wiążą się z obserwacją pierwszych trenerów. Można się wiele od nich nauczyć. Który szkoleniowiec był dla pana największym wzorem?
- Pracowałem z wieloma trenerami. To byli świetni fachowcy. Pracowałem m.in. u boku Andreja Urlepa, Muli Katzurina, Jasmina Repeša czy też Eugeniusza Kijewskiego. Na pewno bardzo dużo wyniosłem od Andreja Urlepa, ponieważ pracowałem z nim długi okres czasu. Właśnie wtedy zaczynałem tą poważną przygodę z koszykówką. Każdy trener ma swój styl bycia i podejścia do zawodników. Można się nauczyć wiele dobrych rzeczy, ale są także sprawy, na które ma się odmienne zdanie i chce się podążać w innym kierunku. Jednak patrząc z perspektywy czasu kontakt z tym szkoleniowcem był dla mnie bardzo ważny. Muszę także wspomnieć Muli Katzurina, mojego przyjaciela z którym pracowaliśmy krócej, ale mieliśmy doskonały kontakt. Były także czasy sukcesów w Sopocie z Eugeniuszem Kijewskim, które bardzo miło wspominam.
Mówiliśmy już o trenerach, których pan dobrze wspomina. Czy ma pan także szczególny sentyment do któregoś z klubów?
- Urodziłem się i wychowałem we Wrocławiu. Na pewno Śląsk Wrocław jest klubem, który zawsze będzie bliski memu sercu. To właśnie tam nauczyłem się najpierw grać w koszykówkę, a później pracy trenera. Wiele lat temu, kiedy przychodziłem na mecze do wrocławskiej hali mogłem obserwować świetnych zawodników i trenerów. W Śląsku pracowałem jako pierwszy trener tylko parę miesięcy, ale to właśnie do tego klubu czuję sentyment. Od wielu lat pracuję jednak poza Wrocławiem. Każdy zespół staram się prowadzić profesjonalnie i wkładam w to całe swoje serce. Kiedy kocha się koszykówkę, trzeba się poświęcić w całości swojej drużynie. Dlatego uważam też, że z latami kariery może tych sentymentów przybywać.
Każdy trener ma swój styl prowadzenia zespołu i udzielania się podczas spotkań. Pan słynie z tego, że reaguje bardzo żywiołowo na poczynania swoich podopiecznych podczas meczów.
- Podczas meczów udzielają się emocje. Ja staram się być ze swoim zespołem na parkiecie. Zawsze reagowałem żywiołowo i pomagałem sobie gestykulacją. To mi w niczym nie przeszkadza, a może tylko pomóc. Myślami jestem zawsze ze swoimi zawodnikami i oddaję się całkowicie tej pracy.
Dzisiaj jest pan trenerem Turowa Zgorzelec. To miasto jest chyba "skazane" na koszykówkę w dobrym wydaniu. Jakie macie cele na ten sezon?
- Zgorzelec to jest miasto, które żyje koszykówką. Tutejsi kibice doskonale znają się na tej dyscyplinie. To właśnie powoduje, że są wymagający. Klimat jaki jest tutaj budowany wokół koszykówki jest naprawdę świetny. My chcemy w tym roku powalczyć o najwyższe cele. W ubiegłym roku stoczyliśmy wielki bój z Asseco Prokomem w finale, przegrywając 4-3. Teraz zrobimy wszystko, żeby zdobyć medale z cenniejszego kruszcu. Przed nami także Puchar Polski, w którym będziemy równie mocno walczyć o końcowy sukces.
W środowisku polskiej koszykówki jesteście uznawani za tych, którzy mogą zdetronizować Asseco Prokom. Czy nie czujecie za dużej presji?
- Presja jest zawsze. Zarówno zawodnicy jak i trenerzy muszą sobie z tym radzić. Nie ważne o co się gra, klub i kibice zawszę będą wymagać jak najlepszej gry ich zespołu. Ja to odbieram jako pozytyw. Musimy dawać z siebie wszystko. Zawodnicy muszą przykładać się do treningów, a na parkiecie udowadniać, że dobrze przygotowali się do każdego spotkania. Najważniejsze to robić swoje i wykonywać przedmeczowe założenia.
Wydaje się, że jeżeli dotrzecie do finału rozgrywek, to możecie zagrać właśnie z Asseco Prokomem. Drużyna Tomasa Pacesasa przystępuje jednak do rozgrywek później aniżeli inne zespoły. Co pan sądzi na ten temat?
- Uważam, że jeżeli chcemy dbać o rozwój koszykówki w naszym kraju, to najwyższa klasa rozgrywkowa powinna być czymś szczególnym. Każdy na początku sezonu powinien mieć takie same szanse. Reguły i zasady muszą być także jasne i czytelne. Wszyscy, którzy grają w ekstraklasie powinni grać od początku. Na razie nie ma jeszcze w rozgrywkach drużyny Asseco, która dołączy dopiero do pierwszej szóstki. Ocenę tej sytuacji trzeba odłożyć do końca sezonu.
Pana praca trenerska została doceniona w szczególny sposób. Został pan trenerem kobiecej reprezentacji Polski w koszykówce. Jak pogodzić to z pracą w klubie?
- Dla mnie przede wszystkim jest to wielkie wyróżnienie. Polski Związek Koszykówki zwrócił się do mnie z propozycją prowadzenia kadry narodowej kobiet. Jest to wielki zaszczyt, ale także wielka odpowiedzialność. Jeżeli chodzi o pogodzenie tych dwóch funkcji, czyli trenera klubowego i kadry, to nie będzie z tym problemu. Tak naprawdę pracę z reprezentacją zaczynam po zakończeniu sezonu ligowego, dlatego też obie te funkcje się nie wykluczają. Ja zrobię wszystko, aby awansować z reprezentacją kobiet do Mistrzostw Europy, które odbędą się we Francji.
[b]
W swojej trenerskiej karierze miał pan już okazję trenować zespół żeński. Z Lotosem Gdynia sięgnęliście dwukrotnie po mistrzostwo Polski. Jakie są różnice pomiędzy prowadzeniem zespołu kobiet, a drużyną męską?[/b]
- Koszykówka jest jedna. Nie ważne czy na parkiecie występują kobiety czy mężczyźni. Oczywiście, są pewne różnice. Jest to związane z mentalnością, ale nie tylko. Męska koszykówka opiera się w większym stopniu na sile. W pracy zarówno z kobietami jak i mężczyznami trzeba znaleźć odpowiedni język. To jest podstawa. Można znaleźć zespół męski z którym będzie się pracowało lepiej niż z kobiecym, ale to działa dokładnie tak samo w drugą stronę. Trzeba ustalić pewne zasady współpracy i ich przestrzegać. Jeżeli obie strony znajdą wspólny język, to można z powodzeniem osiągać wyznaczone cele.
Jest Pan niezwykle zapracowanym szkoleniowcem. Czy ma pan czas, aby śledzić rozgrywki lig europejskich, bądź też NBA?
- W tym fachu trzeba śledzić różne rozgrywki. Ja dużo czasu poświęcam na oglądanie spotkań swojej drużyny, bądź też naszych potencjalnych rywali. Czasu faktycznie jest mało. Zdarza się, że obejrzę mecz NBA. Śledzę poczynania naszego jedynego zawodnika na tamtejszych parkietach, Marcina Gortata. Uważam jednak, że prawdziwa gra w NBA zaczyna się od fazy play-off. Wtedy rozpoczynają się najważniejsze mecze sezonu i jak tylko czas mi na to pozwala, to śledzę wyniki tych rozgrywek.
Gdyby miał pan ocenić kondycję Polskiej koszykówki w tej chwili, to na jakim jest ona etapie?
- Na pewno koszykówka u nas nie jest tak postrzegana przez kibiców jak choćby piłka ręczna, czy siatkówka. Oczywiście piłka nożna jest poza konkurencją. Naszym zadaniem jako trenerów, zawodników i działaczy jest to, aby walczyć o popularyzowanie tej dyscypliny. Motorem napędowym są reprezentacje narodowe. To właśnie one mogą przyczynić się do rozwoju koszykówki w naszym kraju. Od kadry narodowej zarówno mężczyzn jak i kobiet w najbliższym czasie będzie wiele zależeć. Gdyby obie te reprezentacje awansowały na najbliższe Mistrzostwa Europy, to bardzo by to pomogło w zwiększeniu zainteresowania tą dyscypliną.