Karol Wasiek: Jaką przyjęliście taktykę na to drugie spotkanie finałowe w Gdyni? Na początku meczu widać było, że koledzy szukają dla ciebie pozycji, próbowali kreować cię na lidera zespołu.
Filip Dylewicz: Po tym pierwszym spotkaniu widzieliśmy, że można rzucić więcej punktów spod kosza i po części realizowaliśmy to założenie. Z moją skutecznością też jest jakoś dziwnie. Psychicznie czuję się bardzo dobrze, a gdzieś brakuje tego zakończenia. Jednakże nie poddaję się. Jestem na tyle doświadczonym zawodnikiem, że muszę wziąć na siebie odpowiedzialność za zdobywanie punktów.
Asseco Prokom wykorzystało atut własnego parkietu, a wy, jeśli chcecie jeszcze walczyć o mistrza siebie musicie pokazać się z lepszej strony.
- Musimy uwierzyć, że możemy pokonać drużynę z Gdyni, szczególnie na własnym parkiecie. Jeśli tego nie zrobimy, to nie wiem, co robimy tym finale. Jest mi bardzo przykro. Myślałem, że stać nas na dużo więcej, ale drużyna Asseco wybitnie nam nie leży. Zespół nie funkcjonuje jak zawsze funkcjonował i to wcale nie wynika z ich bardzo dobrej obrony, ale z tego, że sami siebie blokujemy, sami w siebie nie wierzymy, a brak pewności siebie skutkuje, że ta skuteczność jest na tak niskim poziomie.
Podczas meczów były fragmenty, że macie do siebie wzajemne pretensje, czy to za nieudany rzut, czy inne zagranie.
- Jeżeli przechodzi się do ataku pozycyjnego i po dwóch podaniach oddaje się rzut z nieprzygotowanych pozycji, to generuje problem. Szybka kontra przeciwników i tracimy łatwe punkty. Na pewno ta piłka powinna bardziej krążyć, powinniśmy się bardziej dzielić między sobą i grać dużo mądrzej. Są dwa rodzaje rzutów. Można nie trafić z otwartej pozycji, gdzie nikt nie będzie miał pretensji, bo to się zdarza, ale można też popełniać głupie decyzje, które okazują się destruktywne na działanie całego zespołu.
A nie masz wrażenia, że zbyt często wdajecie się w rozmowy czy to z sędziami, czy z zawodnikami przeciwnej drużyny?
- Czasami to jest deprymujące, że człowiek się stara, a nie wychodzi. Nie chcę za dużo mówić na ten temat, bo liga tylko na to czeka. Nie szukamy usprawiedliwienia. Jest nas pięciu na boisku, którzy decydują o tym czy się wygrywa, czy nie. To my jesteśmy odpowiedzialni za końcowy wynik.
A może waszym problemem jest to, że wciąż nie potraficie zapomnieć o tych, wszystkich porażkach w meczach z Asseco?
- Na to wygląda. Ciężko znaleźć rozwiązanie tego problemu. Pozycje są, trzeba tylko rzucać i wierzyć w to, że się trafi. Trzeba podjąć tą decyzję, jeśli tego się nie robi, to jest tak fatalna skuteczność, która powoduje, że jesteśmy poza grą i cały czas gonimy, a drużyna Asseco kontroluje spotkanie. Musimy zupełnie inaczej zagrać w Sopocie i uwierzyć, że możemy ich pokonać.
Wierzysz jeszcze w sportowe odrodzenie się zespołu?
- Bardzo bym sobie życzył. Wierzę, bo jak bym nie wierzył, to nie byłoby chyba sensu wychodzić na boisko. Wiadomo, że ciężkie zadanie, ale nikt nie powiedział, że tu wygramy dwa razy. Styl, jaki zaprezentowaliśmy w Gdyni był daleki od finału mistrzostw Polski. Przegrywać 20 punktami całe spotkanie nie przystaje finaliście Mistrzostw Polski.
Planujecie jakieś spotkanie bez trenera, w trochę mniej sportowej atmosferze, żeby wyjaśnić sobie wszystkie problemy boiskowe, bo szczególnie w poniedziałkowym meczu nie byliście jednością.
- Nie ma czasu teraz tak naprawdę. Chcielibyśmy coś takiego zrobić, jednakże kolejne spotkanie we wtorek, trzeba odpocząć i wziąć się do treningów. Każdy musi uwierzyć w zwycięstwo, każdy musi wziąć odpowiedzialność na siebie i dać z siebie wszystko. Jak nie ma skuteczności to też trudno znaleźć jakieś rozwiązanie. Pozycje są cały czas, tylko tego nie wykorzystujemy.