Michał Fałkowski: Na konferencji prasowej mówiłeś, że pierwsze rozmowy w sprawie transferu do Anwilu odbyły się w już w trakcie sezonu. Możesz zdradzić na ten temat więcej szczegółów?
Przemysław Frasunkiewicz: Tak było, ale nic nie zostało umówione - pierwszy sygnał otrzymałem już jak pan Arkadiusz Lewandowski został prezesem Anwilu. Wiadomo, że najpierw zajął się swoimi sprawami administracyjnymi w klubie, ale już gdy sezon się skończył, zaczęły się luźne rozmowy w stylu: jak ja widzę swoją przyszłość? Prezes Lewandowski zna mnie bardzo dobrze, wiedział czego się po mnie spodziewać i po prostu pytał o moje dalsze plany. Jednocześnie wyraził chęć współpracy jako pierwszy ze wszystkich, którzy później się odezwali. Takim działaniem od razu sprawił, że zacząłem poważnie rozważać transfer do Włocławka.
Podpisałeś kontrakt 1+1, czyli jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem to de facto zostajesz w Anwilu do czerwca 2014 roku?
- Ja w ogóle uważam, jako przyszły trener, że zespół trzeba budować przynajmniej na te dwa lata do przodu. Dla mnie wzorem jest NBA. Dużo czytam, dużo oglądam tę ligę i widzę jak to wszystko funkcjonuje. To nie jest przypadek, że oni przez ostatnie 15-20 lat skoczyli marketingowo o kilka lat szczebli wyżej. Tam po prostu wiedzą jak należy zrobić zespół i nikt nie podpisuje kontraktów na rok, bo to jest bez sensu. Człowiek nie utożsamia się z drużyną, miastem i przez to gra inaczej. U nas oczywiście sytuacja jest inna, kluby nie mają takiej stabilności finansowej, ale mimo wszystko, chcąc coś osiągnąć, trzeba patrzeć w przyszłość.
Jesteś z Trójmiasta. Nie myślałeś o pozostaniu w Asseco Prokomie?
- Miałem oczywiście inne propozycje z Polski. Również z Asseco Prokomu. Uważam jednak, że tu się zaczyna tworzyć coś nowego, coś fajnego. Oprócz tego, że rozmawiałem z prezesem Lewandowskim, to miałem w głowie takie przeczucie, że to będzie korzystny ruch. Czasami po prostu czuje się, że będzie dobrze jeśli podejmie się jakąś decyzję.
Od jednego z dziennikarzy usłyszałem, że wiedziałeś, że zagrasz w Anwilu już w momencie zakończenia minionych rozgrywek.
- Nie, prezes Lewandowski podchodzi do tego tak, jak się powinno podchodzić, czyli nie ma mowy o podpisywaniu kontraktów w momencie, gdy nie jest znany trener, bo to tylko może narobić problemów. Do porozumienia doszliśmy później.
Zdajesz sobie sprawę, że twój transfer wywoła sporo kontrowersji wśród kibiców Anwilu? Docenią go raczej dziennikarze, fachowcy, choć też pewnie nie wszyscy, ale przeciętny kibic będzie raczej nastawiony negatywnie, bo twoje nazwisko to nie jest obecnie transferowy top, jak chociażby w przypadku Przemysława Zamojskiego czy Piotra Pamuły.
- Ja bezpośrednio nie mam wpływu na to, co ktoś będzie mówił. Tak jak powiedziałeś - ludzie, którzy znają się na koszykówce w jakimś stopniu mnie doceniają. Mój transfer nie będzie hitem, ale przecież ja nie jestem żadnym gwiazdorem. To jest proste. Nie można porównywać mnie na przykład do Przemka Zamojskiego. Spędziłem z nim dwa lata i jestem pewien, że każdy zespół w Polsce chciałby go mieć w swoich szeregach. Moim zdaniem to najlepsza polska dwójka, no bo kto tam jeszcze może być? Na pewno jest lepszy od Adama Waczyńskiego, którego wielu widzi właśnie w tej roli, a ja tak nie uważam. Przemek ma wiele zalet - świetnie broni, jest agresywny no i przede wszystkim ma straszną psychikę. Podnieść się po tylu kontuzjach to naprawdę wielka sztuka. Dlatego ja nigdy nie porównałbym się do Przemka, bo to nie jest moje miejsce. Prędzej porównałbym się na przykład do Łukasza Majewskiego, bo obaj jesteśmy bardziej od czarnej roboty niż od tego by błyszczeć na pierwszym planie.
Obaj od czarnej roboty... A to nie jest tak, że niski skrzydłowy to musi być człowiek wszechstronny, który momentami gra na każdej pozycji?
- Dokładnie tak jest! Zdarza się, że zbierze się osiem piłek w jednym meczu, a w drugim rozda się sześć asyst, przy okazji trafiając tylko raz z gry. Nie ma to jednak znaczenia, bo w następnym spotkaniu tych rzutów może być więcej i punktów na przykład ze 20. Ważne żeby dostrzec i docenić, że dany zawodnik jest robienia małych, niewidocznych, ale bardzo ważnych rzeczy. Taki właśnie jestem, taki też jest na przykład Piotrek Szczotka, który strzelcem nie jest żadnym, ale od lat wykonuje świetną robotę. I kiedy go doceniono? Dopiero gdy przekroczył 30-stkę. A przecież gdyby ktoś spojrzał tylko na statystyki, to mógłby powiedzieć, że on prawie w ogóle nie grał.
Wracając do kibiców. Nie obawiasz się ich reakcji? Gdy przyjeżdżałeś do Włocławka z Czarnymi czy Asseco, nie było braw na trybunach...
- No oczywiście, że nie było, bo zazwyczaj dobrze grałem (śmiech). Pamiętam takie spotkanie jak przyjechaliśmy do Włocławka z Czarnymi, gdy rzuciłem pięć trójek po przerwie. Z Prokomem też dobrze grałem... Ja lubię wyzwania, Włocławek to typowe koszykarskie miasto, wiem jacy tutaj są kibice i wiem, że jak coś jest źle, to zawsze dają temu wyraz. Pamiętam to sprzed kilku lat. Podobnie zresztą jest w Słupsku, gdzie również grałem, ale to bardzo dobrze. Zupełnie inaczej jest natomiast w Warszawie, gdzie grałem dwa lata i podczas meczów ziewałem. Nie po trenuję całe życie by grać przy takiej publice.
Czy ostatnie dwa lata w Gdyni były dla ciebie najlepszymi w karierze? W końcu wróciłeś do poważnego grania wyciągnięty przez Tomasa Pacesasa z koszykarskiego niebytu.
- Tak. Tomas to bardzo ważna postać w mojej karierze, podobnie jak Igor Griszczuk. Oni podali mi rękę, znaleźli miejsce na parkiecie i nauczyli najwięcej. Większość ludzi twierdzi, że nie można zrobić postępów po 20., czy 22. roku życia, ja natomiast jestem żywym przykładem, i mówię teraz o grze w Asseco, że jest to możliwe. Na własnej skórze dowiedziałem się, jaka to jest kompletna bzdura, bo nawet po 30-stce można poprawić swoje umiejętności zarówno techniczne, jak i psychologiczne. Gra w Asseco Prokomie dała mi bardzo dużo. Na pewno jestem o wiele pewniejszy jako zawodnik. Przez te dwa lata nauczyłem się jak należy grać, żeby wygrać i co należy zrobić, żeby to osiągnąć. Zdałem sobie sprawę z tego, że musi nastąpić połączenie dwóch rzeczy: techniki i psychiki. No bo co z tego skoro ktoś gra 20 lat i nic nie wygrywa. Nie o to chodzi. U Tomasa nauczyłem się niesamowicie dużo i to w momencie, w którym przekroczyłem 30 lat.
Wspomniałeś wcześniej, że nie jesteś gwiazdą. Ten fakt z pewnością odróżnia najbliższy sezon, który spędzisz we Włocławku, od tego, w którym grałeś tutaj osiem lat temu. Wtedy miałeś zupełnie inną mentalność...
- Nie jestem gwiazdą, ale znam swoją wartość. Nie spoczywam na laurach, nadal chcę grać jak najlepiej umiem i mierzyć się z każdym przeciwnikiem, który stanie mi na drodze. Wtedy miałem jakieś 25 lat i byłem po prostu głupi. Nie można być hipokrytą, tak było i koniec. Jestem jednak pewien, że gdybym wtedy miał trenera, który potrafiłby mnie poprowadzić tak, jak zrobił to Igor czy Tomas, to rozwinąłbym się w błyskawicznym tempie. Także są dwie strony medalu: po pierwsze byłem młody i głupi i nie bardzo wiedziałem o co w tym wszystkim jeszcze chodzi, ale z drugiej strony nie miałem żadnego wsparcia ze strony trenera.
Teraz na takowe możesz liczyć, gdyż trener Dainius Adomaitis wypowiadał się na twój temat bardzo ciepło. Rozmawiałeś ze szkoleniowcem przed podpisaniem umowy z Anwilem?
- Rozmawiałem z trenerem, ale tylko raz. Nie było większego sensu prowadzić jakichś dłuższych rozmów, bo ja znam trenera jeszcze z boiska. Wiem jakim jest człowiekiem, jakim jest szkoleniowcem. On też mnie zna bardzo dobrze i nie potrzebowaliśmy wielu słów, żeby się dogadać. Trener wie czego się po mnie spodziewać i mi nie pozostaje nic innego, ponadto żeby odpłacić to zaufanie na parkiecie.
Nie można być hipokrytą - wywiad z Przemysławem Frasunkiewiczem, nowym graczem Anwilu Włocławek
- Nie można być hipokrytą. Wtedy miałem 25 lat i byłem po prostu głupi - mówi w wywiadzie Przemysław Frasunkiewicz, który wraca do Anwilu po ośmiu latach przerwy, lecz już jako inny gracz i człowiek.
Źródło artykułu: