Magic Johnson - po prostu showtime cz. IV

- Bycie uznanym przez wszystkich za niekwestionowany numer jeden, lepszy od jakiegokolwiek rywala, to ostateczna miara sukcesu - mówi Magic. Spartanie w sezonie 1978/79 znów pokazali moc.

Ziemowit Ochapski
Ziemowit Ochapski
Johnson miał bardzo pracowite lato przed swoją drugą kampanią na akademickich parkietach. Wraz z innymi gwiazdami ligi uniwersyteckiej udał się do Moskwy, żeby sprawdzić swoje umiejętności w konfrontacji zawodnikami prezentującymi zupełnie inny styl gry niż ten forsowany w Stanach Zjednoczonych. - Nasi rosyjscy rywale byli bardzo wysocy i silni - wspomina Earvin. - To również najlepsi strzelcy dystansowi, jakich kiedykolwiek widziałem. Ale praktycznie nie biegali po parkiecie. Nie mieli w sobie spontaniczności i wydawało nam się, że gramy przeciwko drużynie robotów. Nic dziwnego, że ich fani dopingowali nas, kiedy szybkie ataki kończyliśmy wsadami. Moskwa jest największym miastem Europy, pełnym zabytków i miejsc wartych odwiedzenia, ale pod koniec lat siedemdziesiątych nie była rajem dla czarnoskórych koszykarzy. Magic i spółka nie spotkali się tam z żadną wrogością, lecz na ulicy, w hotelu czy na lotnisku stanowili niewątpliwą atrakcję dla tubylców. - Wszyscy się na nas gapili i pokazywali palcami, co przyprawiało o dreszcze - dodaje. - Czuliśmy się jak przybysze z kosmosu i nie mogliśmy się doczekać powrotu do domu. Nie wspominam już nawet o jedzeniu, które cały czas było takie samo. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek bardziej ucieszył się na widok pizzy i hamburgerów niż po powrocie z Moskwy. W kampusie Magic bardzo szybko zapomniał o feralnej podróży do Związku Radzieckiego, gdyż legendarny magazyn Sports Illustrated chciał dać jego zdjęcie na okładkę jednego z numerów. Wysłany przez periodyk fotograf przybył do hali Spartan i ustrzelił fantastyczną fotkę jak ubrany w smoking i kapelusz Johnson wykonuje rzut kelnerski tyłem do kosza. - Zdjęcie wyszło genialnie i do dziś uważam, że to najlepsza okładkowa fotografia jaką kiedykolwiek miałem - mówi koszykarz. W magazynie ukazał się również artykuł na temat dziesięciu najlepszych drugorocznych zawodników akademickich, a gracz Michigan State University został w nim opisany jako praktycznie niemożliwy do pokonania. Z chłopaka rozpoznawanego w całym stanie stał się w jednej chwili gościem znanym na terenie całego kraju. Rozdawał masę autografów wszędzie gdzie się pojawiał. Życie w blasku fleszy bardzo mu się podobało, lecz jednocześnie obawiał się, że jego koledzy nie okażą zrozumienia, będą zazdrośni i ucierpi na tym drużyna. Na szczęście bardzo się pomylił.

Już po pierwszym sezonie na uniwersytecie w głowie Magica Johnsona pojawiła się myśl o przejściu na zawodowstwo. Choć młody koszykarz nie wywodził się ze slamsów, a jako czołowy gracz akademicki nie narzekał na brak gotówki, to podpisanie profesjonalnego kontraktu otwierało przed nim zupełnie nowe możliwości. Udał się nawet do Kansas City na rozmowy z włodarzami tamtejszych Kings, którzy niedługo później przenieśli się do Sacramento. Właśnie wtedy uświadomił sobie jednak, że powinien zostać na uczelni jeszcze co najmniej rok, gdyż długi sezon w NBA przerastał go jeszcze zarówno psychicznie, jak i fizycznie.

Spartanie sezon 1978/79 rozpoczęli z przytupem, wygrywając osiem z dziewięciu pierwszych spotkań. Byli jednym z głównych faworytów do mistrzostwa, tymczasem po znakomitej serii triumfów przyszło załamanie formy i cztery porażki w sześciu meczach. - To nie brzmiało jak wyniki uzyskiwane przez najlepszą drużynę akademicką - wspomina Earvin. - Zostaliśmy rozbici przez Northwestern, które wcześniej nie wygrało żadnego spotkania przeciwko teamowi z konferencji Big Ten. Magic długo zastanawiał się nad tym, dlaczego zespół tak nagle obniżył loty i w końcu wywnioskował, że to trener Jud Heathcote zmusza chłopaków do gry, do której nie są stworzeni. Spartanie lubili szybką koszykówkę, tzw. run and gun, a coach chciał, żeby przy korzystnym wyniku zwalniali grę. To ich gubiło. Johnson był liderem drużyny, prawdziwym przywódcą, więc koledzy przychodzili do niego i żalili się na postępowanie trenera. Earvin rozmawiał ze szkoleniowcem, lecz tamten początkowo nie chciał słuchać żadnych uwag. W indywidualnych rozmowach z Heathcotem żaden z zawodników nie przyznawał się natomiast, że ma coś przeciwko jego metodom szkoleniowym. W końcu podczas narady z całym teamem trener wypalił: - Johnson mówi, że to ja jestem problemem. Powiedział mi, że wszyscy się z nim zgadzacie. Jeśli ktoś chce coś powiedzieć, teraz jest okazja. W pierwszej chwili wszystkich zatkało. Zapadła cisza i wydawało się, że nikt nie powie nawet słowa. Na szczęście przełamał się Greg Kelser: - Trenerze, nie gramy dobrze, bo zwalniasz grę. Musimy więcej biegać, tak jak lubimy.
Na spotkaniu ustalono również, że wszyscy muszą być jeszcze bardziej zawzięci w defensywie, bo tylko odpowiednie zbilansowanie ataku i obrony prowadzi do ostatecznego sukcesu. Spartanie ostatecznie podnieśli się z desek i wygrali konferencję Big Ten, kwalifikując się do turnieju NCAA. Magic notował średnio 16,1 punktu, 7,4 zbiórki oraz 8,2 asysty, tworząc z Gregiem Kelserem niezwykle trudny do powstrzymania duet. Zmagania o mistrzostwo ligi akademickiej ekipa z Lansing rozpoczęła od drugiej rundy, gdzie uporała się z Lamar 95:64. Gładkie zwycięstwo zostało jednak okupione kontuzją stopy Jaya Vincenta, którego zabrakło w półfinale regionalnym przeciwko Louisiana State. Na szczęście faulowany okrutnie Magic wykorzystał czternaście z piętnastu rzutów wolnych, inkasując łącznie 24 punkty oraz dokładając do tego 5 zbiórek i 12 asyst. Spartanie triumfowali 87:71 i awansowali do finału regionalnego. W starciu z Notre Dame Johnson również szalał, notując m.in. 13 asyst, ale zawodnikiem meczu był zdecydowanie Greg Kelser, który rzucił 34 "oczka" i zebrał z tablic 13 piłek. Spartanie wywalczyli awans do najlepszej czwórki na szczeblu krajowym i już tylko dwa zwycięstwa w hali Special Events Center w Salt Lake City dzieliły ich od upragnionego tytułu.
fot. Steve Lipofsky fot. Steve Lipofsky
Jay Vincent wrócił do drużyny już na potyczkę z Notre Dame, ale grał bardzo mało. Podobnie było w półfinale krajowym przeciwko Pennsylvania Quakers. Magic Johnson i Greg Kelser ponownie stanęli jednak na wysokości zadania. Earvin trafiał z wprost niewiarygodną skutecznością 9/10 z pola oraz 11/12 z linii rzutów osobistych. Uzbierał 29 punktów, a swój dorobek uzupełnił o 10 zbiórek i 10 asyst. Był dosłownie wszędzie. - Wygraliśmy różnicą 34 punktów - wspomina. - W drugiej połowie nasi fani skandowali "chcemy Birda, chcemy Birda!". Kibice Spartan krzyczeli w kierunku sympatyków Indiana State University, którzy czekali na starcie swojego zespołu z DePaul. Najjaśniejszą gwiazdą Sycamores był oczywiście Larry Bird, uważany wtedy za najlepszego białego zawodnikach na akademickich parkietach. - Dostaniecie go, dostaniecie! - ripostowali fani z Indiany.
Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×