Było 62:52 po 30 minutach czwartkowej rywalizacji, a gra PGE Turowa Zgorzelec nie pozwalała dopuszczać do świadomości myśli, iż mistrzowie Polski mogą pozwolić sobie na utratę kontroli w kluczowym momencie. I rzeczywiście, w czwartej kwarcie postawa zgorzelczan nie była różna w ataku od tego, co prezentowali we wcześniejszych fazach. Problem gospodarzy dotyczył jednak nie ataku, ale obrony, a nazywał się Russell Robinson.
[ad=rectangle]
Typowałem Amerykanina na czarnego konia finału i może się zdarzyć, że właśnie tak będzie. Niezauważalny, absolutnie schowany za plecami kolegów wcześniej (zero punktów w prawie dziewięć minut), nagle eksplodował w czwartej kwarcie. A przecież zaczęło się tak niewinnie - od dwóch rzutów wolnych i trafienia nad rękoma słabszego fizycznie Tony'ego Taylora.
"Nie musi grać dobrze, żeby wypalić w kluczowym momencie i o tym na miejscu PGE Turowa - skoncentrowanym z pewnością przede wszystkim na wywieraniu presji na Koszarku - bym nigdy w tej serii nie zapominał" - pisałem we wcześniejszym felietonie o Robinsonie. I gdy Amerykanin trafił dwie trójki z rzędu (od stanu 62:69 do 68:69), a potem dołożył do tego rzut za dwa (linię przekraczając minimalnie), zacierałem ręce na myśl o pasjonującym crunch-time'ie.
Bo przecież obrona PGE Turowa robiła co mogła. Damian Kulig nieźle wspomagał kryjącego Robinsona Nemanję Jaramaza przy pierwszej trójce, ale już przy drugiej wielką pracę wykonali Łukasz Koszarek i Adam Hrycaniuk, by 29-latek mógł rzucać z czystej pozycji. I trafił, choć do kosza miał z osiem metrów. Tryb "on fire" był już jednak w tym momencie włączony i ostatecznie zakończył się na granicy 13 punktów celnym wolnym (od stanu 52:62 do 71:73 Robinson rzucił 13 z 19 oczek Stelmetu).
***
Dlaczego zatem Stelmet nie zdecydował się grać na Amerykanina w kluczowych, ostatnich dwóch minutach spotkania - to wie prawdopodobnie tylko Saso Filipovski. Owszem, RR przerwał fenomenalną serię stratą na połowie parkietu, ale odnoszę wrażenie, że im bliżej było końca meczu, tym po prostu zielonogórzanie coraz mocniej zapominali o swoim koledze. Ustawiany gdzieś rogach parkietu, tym razem czarnoskóry zawodnik nie wybiegał po zasłonach, tylko przypatrywał się temu, co zrobi Koszarek. A reprezentant Polski najpierw nie trafił szalonej trójki, a potem popełnił stratę. Szkoda dla Stelmetu tym większa, że Robinsona krył wolniejszy od niego Mardy Collins.
***
A propos Mardy'ego. Owszem, wszedł w czwartą kwartę z dorobkiem 12 oczek na koncie, ale w pierwszym fragmencie kluczowej odsłony robił wszystko, by... Stelmet wrócił do gry. A to niepotrzebnie forsował rzut z daleka, a to popełnił prostą stratę w szybkim ataku.
W kluczowym momencie jednak udowodnił dlaczego jest dla swojej ekipy kluczowym graczem. Trójka na dwie minuty przed końcem meczu była wirtuozerią koszykówki. Quinton Hosley i Aaron Cel dobrze przekazali sobie Amerykanina, który - wydawałoby się - pozostawał poza grą przez kilkanaście sekund. Cel był również bardzo blisko Collinsa, gdy ten już otrzymał podanie na pięć sekund przed końcem akcji. Ale nic to dla doświadczonego obrońcy. Idealny nadgarstek, piękna parabola i piłka, która ledwie musnęła siatkę w koszu. To był z pewnością rzut tego spotkania.
I jednocześnie rzut, który podziałał jak impuls dla Amerykanin. Rzut, który krzyknął mu do ucha: "Hej, właśnie po to tutaj jesteś. Bierz sprawy w swoje ręce!" I choć w końcówce meczu wymiernie Collinsowi pomógł trener Filipovski nakazując faulowanie Amerykanina niemalże w każdej akcji, trzeba przyznać, że 31-latek był gdzie być powinien i trafiał to, co musiał trafiać.
***
W piątek rozmawiałem z Kyryłem Natiażko. Potężny Ukrainiec spełnia w PGE Turowie identyczną rolę jak były center Ivan Zigeranović. Wychodzi w pierwszej piątce, powalczy pod koszem, poustawia zasłony i... robi miejsce Damianowi Kuligowi. W całym pierwszym meczu trener Rajković stosował wiele wariantów, grając momentami trzema nominalnymi obrońcami czy też trzema graczami wysokimi np. Olkiem Czyżem, Filipem Dylewiczem i wspomnianym Kuligiem jednocześnie na parkiecie. Natiażko jednak non-stop był rotowany jedynie z Kuligiem.
Trochę się temu dziwię, bo uważam tego zawodnika za zdecydowanie lepszego od zaszufladkowanego w ten sposób Zigeranovicia. Sam zainteresowany nie chciał zbytnio odnosić się do tej kwestii. - Chodzi o to by wygrać mecz. Ja nie jestem od kwestii taktycznych. Liczy się wygrana, liczy się zespół - powtarzał jak mantrę Ukrainiec, który taki jaki jest w słowach, jest również na parkiecie.
Konkretny, skupiający się na swoich zadaniach, nieforsujący własnej postaci przed szereg i założenia. Ale jednocześnie - mam wrażenie - mający wielkie możliwości. Adam Hrycaniuk jest oczywiście wybitnie silnym graczem, ale Natiażko sprawia wrażenie, że dałby sobie radę przeciwko niemu w grze tyłem do kosza.
Wniosek? Czekam zatem na spotkanie, w którym Ukrainiec skutecznie wejdzie w mecz i w którym zagra tak, jak rok temu Uros Nikolić w starciu numer cztery (16 punktów, dziewięć zbiórek).
***
Czy taki wystrzał nastąpi już w sobotę? Mimo wszystko nie sądzę. Na korzystanie z elementów zaskoczenia i wyciąganie taktycznych asów z rękawa przyjdzie jeszcze czas w tej serii. Jeśli jednak miałbym stawiać na kogoś kto zaskoczy już w drugim starciu, typowałbym raczej na kogoś z zespołu gości.
Stelmet oczywiście nie stoi jeszcze pod ścianą, ale w przypadku porażki znajdzie się w trudnym położeniu. Poprzednie dwa finały pokazały, że złoto zdobyła właśnie ta drużyna, która wygrała pierwsze dwa spotkania i dzięki czemu wpompowała w siebie całe mnóstwo pozytywnej energii i pewności.
Stąd liczę, że trener Saso Filipovski znajdzie sposób, by uruchomić kogoś, kto wbije kilka gwoździ w nieszczególnie szczelną defensywę PGE Turowa. I pisząc te słowa, już wiem, że w sobotni wieczór będę z wielką uwagą przyglądał się Przemysławowi Zamojskiemu.
2/7 z gry w pierwszym meczu, w tym 0/4 za trzy to doskonałe argumenty do tego, by w drugim pojedynku pokazać sportową złość i uruchomić swój instynkt zabójcy, którym - niewątpliwie - Zamojski jest. Problem w tym, że gdy oddaje się tylko dwa rzuty w pierwszej kwarcie, trudno jest złapać rytm i w kolejnych fazach meczu dźwignąć presję zdobywania punktów. A zatem, trener Filipovski ma nad czym myśleć i o ile mnie nos nie myli, w chwili obecnej ma już doskonale zaplanowane jak rozegrać sobotnie spotkanie, by intensywność i skuteczność z czwartej kwarty poprzedniego meczu przełożyć tym razem na całość.
BYWAJĄ W GORSZYM STANIE I NA SAM WIDOK ICH ROBI SIĘ NIE DOBRZE ....
wiec spokojnie z takimi zarzutami ! ! !