WP SportoweFakty: Okres przygotowawczy zakończony. Jak ocenia pan te dwa miesiące przygotowań? Bilans 7-4 osiągnięty w tym czasie w sparingach chyba może napawać umiarkowanym optymizmem.
Piotr Ignatowicz: Trzeba pamiętać, że wyniki z meczów kontrolnych nie są nigdy miarodajne. Sparing sparingowi nie jest równy. Trenerzy w każdym spotkaniu testują inne elementy taktyczne, czasem zmieniają się zawodnicy, którzy w dodatku są jeszcze na innym etapie przygotowań, bo jedni przyjeżdżają wcześniej, inni później... Nie ma co przeceniać wyników sparingów. Na przykład ostatnie starcie z Anwilem we Włocławku. Przegraliśmy, ale przecież nie tak dawno pokonaliśmy włocławian u nas. Ponadto, nie graliśmy do końca na naszym maksymalnym poziomie, byliśmy też po długiej podróży.
Jak na ostatni sparing, rzeczywiście wybraliście się w dość długą podróż. Zazwyczaj w tych ostatnich meczach kontrolnych zespoły wolą grać u siebie, żeby nie tracić czasu przed zbliżającą się ligą.
- Wcześniej graliśmy głównie u siebie albo blisko Zgorzelca. Wyjechaliśmy jedynie do Radomia. Chciałem, by moi koszykarze - zwłaszcza ci, którzy nie grali wcześniej w Polsce - przestawiali się powoli na ten rytm podróż autokarem - mecz - powrót. W końcu w pierwszych czterech kolejkach czekają nas trzy wyjazdy: Toruń, Gdynia i właśnie Włocławek.
Ukrywał pan coś przed trenerem Igorem Miliciciem? W końcu rzeczywiście, widzicie się ponownie za dwa i pół tygodnia.
- Pewnie tak samo jak i on przede mną (śmiech).
[b]
Jak określiłby pan swój poziom zadowolenia z tego, w jaki sposób pana podopieczni przepracowali okres przygotowawczy?[/b]
- Momenty były (śmiech). Pewnie nie różnię się w swoich kolegów po fachu, mówiąc iż niektóre spotkania podobały mi się bardziej od innych, a także na poziomie poszczególnych sparingów niektóre fragmenty były całkiem udane, a inne dużo słabsze. Przede wszystkim mecze kontrolne pokazały nam, że jeszcze daleka droga przed nami i dużo pracy nas czeka. Ostatnio czytałem na waszym portalu wypowiedź trenera Donaldasa Kairysa, który mówił o tym, że chciałby, by okres przygotowawczy potrwał jeszcze z miesiąc. I pewnie nie ma szkoleniowca, który by nie myślał tak samo.
Ale jednocześnie każdy zaznacza "niech ten sezon się już zacznie".
- To prawda. Bo tak zupełnie szczerze mówiąc, nie wszystko da się wypracować w trakcie okresu przygotowawczego. Nad pewnymi elementami trzeba pracować właśnie w trakcie rozgrywek, kiedy dochodzi presja wyniku, presja ze strony kibiców. Słowem wtedy, kiedy adrenalina jest wyższa.
Z czego jest pan najbardziej zadowolony jeśli chodzi o wspomniany okres przygotowawczy?
- Z tego, że udaje mi się kontynuować myśl trenerską Miodraga Rajkovicia, który wprowadzał tutaj w Zgorzelcu swoją filozofię przez trzy lata. Serb wdrażał swoją koncepcję opartą na szybkiej grze, na bieganiu, dużej wymienności podań. Choć PGE Turów zawsze potrafił grać w defensywie, przede wszystkim był drużyną ataku. I ja widzę, że w tym sezonie będzie podobnie. W sparingach potrafiliśmy grać bardzo skutecznie w ofensywie. Jednocześnie jednak zdarzało się, że tych punktów traciliśmy dużo za dużo. I ten element jest do poprawy. Owszem, zdaję sobie sprawę z tego, że zespół nie zmieni się z ofensywnego na defensywy w przeciągu kilku tygodni, ale jednak musimy nad tym się mocno koncentrować.
Gdy rozpoczynał pan budowę PGE Turowa na sezon 2015/2016, miał pan nieco inną wizję. Mówię o tym, iż liczył pan na Michała Chylińskiego.
- Owszem, tak było na początku, ale jednak wiedzieliśmy, że Michał może odejść. Rozważaliśmy wiele wariantów budowy zespołu. Gdyby Michał został, raczej staralibyśmy się znaleźć uniwersalnego skrzydłowego, który może grać na pozycjach trzy i cztery. Wobec braku Michała, uznaliśmy, że damy szansę Tomkowi Prostakowi oraz zatrudnimy dwóch zawodników: kogoś umiejącego grać bliżej kosza i kogoś w roli swingmana. Pierwszym graczem okazał się Denis Krestinin, a drugim Cameron Tatum. I uważam, że ten skład, który udało się nam zbudować jest naprawdę optymalny.
Ma pan ten komfort, że po poprzednim sezonie zostało w składzie czterech zawodników. Z jednej strony to niewiele, ale z drugiej - jednak mamy do czynienia z pewną ciągłością pracy. Tym bardziej, że - jak sam pan stwierdził - kontynuuje pan myśl swojego poprzednika.
- Oczywiście, jest to pewnego rodzaju handicap dla nas. Jednocześnie jednak, muszę zaznaczyć, że my żadnego sparingu nie zagraliśmy pełnym składem. Wspomniany Cameron Tatum dołączył do nas dopiero w połowie września, z powodu drobnych urazów wypadali np. Jakub Karolak czy Mateusz Kostrzewski, natomiast Denis Krestinin doznał kontuzji na... pierwszym treningu po przyjeździe do Polski. I nadal z nami nie trenuje. Nie jest to więc komfortowa sytuacja. Nie chcę dramatyzować, ale jednak taki jest pełny obraz sytuacji. Owszem, mamy w składzie kilku zawodników po poprzednim sezonie - a przecież są drużyny, które zostały przebudowane niemalże od podstaw - ale jednak mieliśmy swoje problemy podczas tych minionych kilku tygodni.
Ma pan w składzie głównie młodych koszykarzy, ale jednocześnie jednego z najlepszych doświadczonych zawodników Tauron Basket Ligi, Filipa Dylewicza.
- To jest dla nas wielka sprawa, że Filip jest z nami. I nie mówię tutaj tylko o względach sportowych - choć przede wszystkim o nich - bo także o atmosferze jaką Filip robi w drużynie, o tym jak udziela się w szatni, o tym jak pomaga młodszym graczom. Filip Dylewicz to po prostu nie tylko zawodnik, to także koszykarska osobowość w Polsce, wielokrotny medalista i jeden z najlepszych graczy ligi od lat. Gdy zabrakło go podczas turnieju we Wrocławiu, nasza gra od razu wyglądała inaczej.
Filip Dylewicz z pewnością nie odczuwa stresu przed zbliżającym się sezonem, ale pan debiutuje w roli pierwszego trenera. Mierzy pan sobie ciśnienie?
- Ciśnienia akurat nie mierzę, ale adrenalina jest, muszę przyznać. Aczkolwiek mnie adrenalina jeszcze mobilizuje, a nie paraliżuje, więc to dobry znak. To jest coś w rodzaju pozytywnego bodźca, więc jeśli pyta się pan czy się stresuje, to odpowiem, że nie.
Rozmawiał Michał Fałkowski