WP SportoweFakty: Jak doszło do tego, że znalazł się pan w Łańcucie przed początkiem trwającego sezonu?
Marek Zywert: Długo się nie zastanawiałem - decyzja była naprawdę szybka, bo podjąłem ją w ciągu 2-3 dni, od momentu kiedy zadzwonił trener Kaszowski. Przede wszystkim chodziło o minuty na parkiecie, których raczej w Czarnych bym nie miał. Może zważywszy na różne sytuacje, które w ciągu rozgrywek podziały się w Słupsku, obecnie byłoby więcej możliwości do grania, ale kto mógł to przewidzieć? Z perspektywy czasu jestem bardzo zadowolony, że wybrałem tak, jak wybrałem. Jestem w Łańcucie i mogę się z tego tylko cieszyć.
Z boku patrząc, niby krok w tył, ale w praktyce są większe minuty i klub z czołówki I ligi.
- Na pewno nie można powiedzieć, że był to krok w tył, ponieważ w drużynach ekstraklasowych za dużo nie występowałem. Były to raczej małe minuty, ale mogłem trenować z dobrymi zawodnikami, co na pewno było przydatnym doświadczeniem, które mogę teraz wykorzystywać. Uważam, że była to bardzo dobra zmiana, bo przyszedłem przede wszystkim po to, aby grać. Minuty dla mnie są, muszę je jedynie wykorzystywać. Mam nadzieję, że ten sezon zaowocuje i w kolejnych rozgrywkach będzie jeszcze lepiej.
Jak odnajduje się pan, grając na pozycji numer jeden? Bo jednak w dotychczasowej karierze grał pan jako rzucający.
- Jest to spory przeskok, bo to zupełnie inny wysiłek. Trzeba piłkę przeprowadzić, naciskać rozgrywającego rywali, czyli jest to zupełnie inna praca. Jeśli zaś chodzi o pozycję nr 2, trzeba przede wszystkim dobrze biegać po zasłonach, trzeba też dotrzymywać kroku atakującemu, jeśli gra się akurat akcję w obronie. Tak naprawdę jedna i druga pozycja jest ciężka do nauki. Trzeba pracować - tak mi się przynajmniej wydaje - latami i zdobywać doświadczenie. Ale ja zawsze lubiłem podawać piłkę, zawsze dużo widziałem, więc nadarzyła się taka okazja, aby przerzucić się na pozycję rozgrywającego i stwierdziłem, że nic nie stoi na przeszkodzie ku temu. Trzeba spróbować, a może będzie wychodziło lepiej, zdobędę dzięki temu kolejne doświadczenie, więc czemu nie być combo, którego tak wiele klubów obecnie szuka?
Zawsze ze swoim bratem unikaliście porównań, również dlatego, że graliście na innych pozycjach na parkiecie. Czy teraz, skoro obaj rozgrywacie, częściej te porównania się pojawiają? Choćby tylko między wami dwoma?
- Wydaje mi się, że to już zniknęło. Wiadomo, że męczyły nas przez kilka sezonów kontuzje, najpierw mnie, później Kamila. Niestety nie układało się to wszystko po naszej myśli, były inne powody do zmartwień i porównania gdzieś zniknęły. A obecnie ja gram w I lidze, a on w klubie zaplecza ekstraklasowego Stelmetu, gdzie zdobywa dalsze doświadczenie na treningach i grając w drugiej lidze.
ZOBACZ WIDEO Natalia Partyka: nie myślę o końcu kariery, mogę grać nawet przez 10 lat
Pan także grał w Stelmecie, gdzie występowało wielu klasowych zawodników. Od kogo nauczył się pan najwięcej?
- W Zielonej Górze można było mieć wiele autorytetów. Między innymi był to Łukasz Koszarek, ale był to też Przemek Zamojski. Było multum graczy, od których można się było wiele nauczyć, na których chciało się patrzeć i podpytywać. Akurat na mojej pozycji byli wtedy właśnie Przemek i jeszcze Kamil Chanas. To ich starałem się w głównej mierze obserwować i podpytywać, a oni dawali mi bardzo dużo rad i cieszę się bardzo, że takie coś mnie spotkało, bo nie każdy ma możliwość grać i trenować z takimi zawodnikami.
Jest pan młodym graczem, ale wspomniane kontuzje nie oszczędzały. Były jednocześnie momenty zwątpienia?
- Było tych momentów naprawdę dużo. Były chwile, w których razem z bratem nie wiedzieliśmy, co zrobić, bo w bardzo młodym wieku urazy zaczęły nas męczyć i to w stosunkowo krótkim odstępie czasu. Kontuzje pojawiały się niemalże jedna po drugiej, ciągnęło się to ze dwa lata, może trochę dłużej. Non stop rehabilitacja, co naprawdę nie jest przyjemną częścią tego sportu. Zatem te momenty były, ale zawsze mieliśmy potrzebne wsparcie od strony rodziców, znajomych i trenerów. Nasza droga dobrze się ułożyła, bo trafiliśmy do Stelmetu Zielona Góra, gdzie mieliśmy naprawdę świetną opiekę medyczną, bo był tam m.in. Cole Hairston, więc sztab medyczny wyciągnął nas z tych kontuzji, dzięki czemu możemy teraz kontynuować naszą małą karierę.[nextpage]Chyba jednak nie taką małą, bo z Sierakowa trafiliście do Warszawy, później do Władysławowa, następnie do Zielonej Góry. A pan jeszcze później grał w Słupsku, więc jak na 21-latka kariera już dość bogata. Przeżycia chyba spore?
- Można tak powiedzieć, choć trzeba podkreślić, że poza Słupskiem, zawsze było nas dwóch. W młodym wieku wyjechaliśmy z domu, ale zawsze było nam raźniej, pomimo tęsknoty. Radziliśmy sobie, mieliśmy wsparcie i jakoś przetrwaliśmy te 2-3 lata rozłąki z rodzicami w tak młodym wieku. Trzeba było sobie radzić, innego wyjścia nie było.
W pana dotychczasowej karierze było sporo osiągnięć w koszykówce młodzieżowej, a czy ma pan w pamięci jakąś sportową porażkę, moment zawodu?
- Generalnie ta młodzieżowa koszykówka była bardzo udana. Zdobyliśmy z naszym trenerem z macierzystego klubu, Jarkiem Czekałą, praktycznie wszystko, co możliwe. Z małej miejscowości wybiło się wielu chłopaków. Zrobiliśmy tak naprawdę kawał dobrej roboty, zdobyliśmy sporo medali, czym - mówiąc wprost - możemy się chwalić, bo nie każdy ma ku temu okazję. Później były kadry. Na początku kadra wojewódzka, choć w moim wypadku trochę później, bo pierwszy dostał się brat. Było wtedy trochę niedosytu, przyznaję. Czekało mnie nieco pracy i przyszedł też czas na mnie. Wtedy była kadra wojewódzka, a następnie już kadra Polski. Może w ostatnim roku nie poszło nam za dobrze, ale ogólnie mogę wprost powiedzieć, że czasy młodzieżowe były dla mnie bardzo udane.
A dlaczego akurat koszykówka?
- Rodzice, można powiedzieć, targali nas po wszystkich możliwych halach, salach i chodziliśmy z nimi, uczestniczyliśmy sportowo w ich życiu i tak to się zaczęło. Pamiętam jeszcze, jak dziś, jak byłem z mamą gdzieś na mieście i wisiały plakaty naboru do sekcji koszykówki. Razem z Kamilem spróbowaliśmy i tak już zostało. Zakochaliśmy się w tym sporcie i kontynuujemy to do teraz.
Mówi pan o zakochaniu się w koszykówce. A w związku z tym zapewne powiązane są także marzenia. Jakie ma Marek Zywert odnośnie basketu?
- Moim marzeniem jest przede wszystkim cieszyć się koszykówką bez żadnych urazów, żeby zdrowie dopisywało jak najdłużej, a gdzie los mnie pośle, tam będę. Mogę teraz myśleć o ekstraklasie, później może jakaś Euroliga w przyszłości. To byłby mój cel, aby móc może zaistnieć gdzieś w Europie, odznaczyć to w swoim notesiku i być z tego powodu bardzo szczęśliwym.
Liczy pan na szybki powrót do ekstraklasy?
- Nie ukrywam, że fajnie byłoby wrócić do ekstraklasy, ale też nie chciałbym tego zrobić na siłę. Pójść, żeby pójść, a znowu okaże się, że minut dla mnie nie będzie. Jeśli jednak byłoby tak, że czas gry dla mnie jest i będę mógł o to powalczyć, to z chęcią przeniosę się z powrotem do PLK, ale na chwilę obecną myślę tylko o I lidze i nie widzę problemu w tym, jeśli bym miał kolejny sezon tu zagrać. Robię to, co kocham i mogę to robić tutaj, ale w przyszłości na pewno chciałbym, aby to była ekstraklasa.
Na co w obecnym sezonie stać Sokoła? W Warszawie mówią o awansie, a wy?
- Mamy bardzo dobrze zbudowany zespół, który może zaskoczyć i mam nadzieję, że to nam się uda. Postaramy się o sprawienie niespodzianki - po prostu. Legia jest niemal murowanym faworytem, każdy o tym mówi, ale zobaczymy, co pokaże Sokół!
[b]Rozmawiał Dawid Siemieniecki
[/b]