Skauci i eksperci w Stanach Zjednoczonych do dziś zastanawiają się dlaczego Mike Wilkinson, choć miał wszelkie predyspozycje ku temu, nigdy nie otrzymał poważnej propozycji od żadnego klubu NBA. Przez całą swoją karierę tylko jeden raz zaproponowano mu udział w lidze letniej - w roku 2005 grał dla "Jazzmanów” z Utah, lecz na tym etapie to się zakończyło. Wcześniej trenował jeszcze z Golden State Warriors, Dallas Mavericks, Memphis Grizzlies czy ze swoim ukochanym zespołem Milwaukee Bucks, lecz z powodu niepasujących do standardów NBA warunków fizycznych, nie dostał angażu.
Wilkinson mierzy 204 cm co czyni go klasycznym skrzydłowym. Zbyt słaby rzut z dystansu wykluczał jednak ustawianie go na pozycji numer trzy, zaś by grać jako czwórka, był ciut za niski. Nie pomógł mu nawet fakt, że podczas swojej czteroletniej akademickiej kariery zebrał 856 piłek, co pozwoliło mu zająć trzecie miejsce w klasyfikacji wszechczasów Uniwersytetu Wisconsin. Również na marne poszły 1532 punkty i zaszczyt z bycia dopiero drugim koszykarzem w historii uczelni, który był w stanie przekroczyć bariery 1500 punktów i 800 zbiórek.
Zapatrzony w ciężką pracę na treningach, Amerykanin postanowił więc spróbować swoich sił w Europie, licząc że za rok ponownie stanie w szranki o miejsce w NBA. Trafiając do Arisu Saloniki, nie spodziewał się, że w Helladzie zostanie jeszcze na kolejny rok, a następne dwa lata spędzi w Rosji. 11,2 punktu i 6,7 zbiórki w Pucharze ULEB oraz nominacja do Meczu Gwiazd ligi greckiej uświadomiły koszykarzowi, że jest ważnym ogniwem zespołu, a jego gra - doceniana. Jeszcze lepiej było w sezonie 2006/2007, gdyż Aris znalazł się w gronie drużyn walczących w Eurolidze. Zmotywowany występami w najlepszych rozgrywkach europejskich, Wilkinson notował w tych rozgrywkach 12,3 punktu i 5,9 zbiórki. Poniżej pewnego poziomu nie schodził również na krajowym podwórku (10,3 punkt i 6,3 zbiórki), co przełożyło się na drugie z rzędu zaproszenie do Meczu Gwiazd. Nic więc dziwnego, że w kolejnym sezonie Amerykanin mógł przebierać w ofertach.
Ostatecznie zdecydował się na grę w zespole Khimki Moskwa, gdzie jego partnerami byli m.in. doskonale znani obecnie w Polsce Daniel Ewing, Pat Burke czy Maciej Lampe. Dobre mecze na poziomie 8,2 punktu i 5,1 zbiórki na tyle satysfakcjonowały ówczesnego trenera ekipy, Kęstitusa Kemzurę, że ten postanowił zostawić Wilkinson w drużynie na sezon 2008/2009. Kiedy litewskiego szkoleniowca zwolniono w połowie obecnych rozgrywek, jego następca Sergio Scariolo zapowiedział, że 27-letni Amerykanin jest jednym z ważniejszych elementów tego zespołu.
PRZEDSTAWIENIE:
1. Nazywam się… Michael, Mike Wilkinson. Nie jestem pewien dlaczego rodzice dali mi tak na imię. Coś mi się kojarzy, że moi dziadkowie trochę w tej kwestii mieszali, ale nie pamiętam dokładnie o co chodziło (śmiech). Z tego co wiem to moi rodzice wcale nie preferowali imienia Michael. No ale cóż, poprzez wybór imienia chyba zdefiniowali moją przyszłość (śmiech).
2. Urodziłem się… w malutkiej mieścinie Sauk City, w stanie Wisconsin. Nie ma ona więcej niż cztery tysiące ludzi, co sprawia, że wszyscy tam się znają i są jedną, wielką rodziną. Chociaż o Wisconsin mówią, że to najgorszy stan Ameryki, ja nie zamieniłbym go na żadne inne miejsce na Ziemi.
3. Kiedy byłem dzieckiem zawsze… miałem gdzieś wokół siebie piłkę do koszykówki. Dzień w dzień obijałem asfaltowe boiska albo ściany mojego domu. Nie miało to dla mnie znaczenia, gdzie się znajduję. Zawsze interesowało mnie tylko to, gdzie jest moja piłka i najbliższy kosz (śmiech). Z tego powodu bardzo często wpadałem w kłopoty, bo zawsze wolałem grać w koszykówkę, niż dbać o moje obowiązki w domu. Rodzice nie byli zachwyceni, no ale... miłość to miłość (śmiech).
4. Teraz, kiedy jestem starszy… zawsze staram się być jak najlepszym zawodnikiem na parkiecie oraz człowiekiem w życiu. Nie ważne czy na parkiecie czy poza nim, każdy aspekt swojego życia traktuję jak konkurencję. Mam po prostu taki charakter, że co bym nie robił, zawsze przekształcam to w rywalizację.
5. Kiedy byłem dzieckiem moim koszykarskim idolem był… mój ojciec, Kendall Wilkinson. Był zawodowym graczem, a wcześniej absolwentem Uniwersytetu Wisconsin i pierwszą osobą, która dała mi piłkę do koszykówki na prezent urodzinowy, gdy byłem małym chłopcem. Bardzo często chodziłem wówczas na mecze oglądać go w akcji. On zaś, wiedząc, że obserwuje go wpatrzony w niego jak w obrazek syn, grał tak dobrze, jak to tylko możliwe. To fantastyczne uczucie widzieć własnego ojca w akcji, który robi wszystko, by jego mały synek był z niego dumny.
POCZĄTKI:
1. W koszykówkę zacząłem grać… mając raptem 6 lat! Szkoła podstawowa w Mazomanie, oddalonym o kilka kilometrów od Sauk City miasteczku, stworzyła drużynę koszykarską dla dzieci. Miałem okazję być jednym z pierwszych dzieciaków, którzy załapali się do niej. To było dla mnie fantastyczne przeżycie. Od samego początku uczyłem się pracy w grupie, podziału ról oraz niesamolubności. Z wieloma ówczesnymi kolegami trzymam się do dziś. Więzi, wzmocnione w szkole średniej, przetrwały czas studiów oraz dorosłe życie, gdy każdy z nas poszedł w inną stronę.
2. Wybrałem koszykówkę, ponieważ… sprawiała mi niesamowitą radość. Cóż, mając 6 lat nie można myśleć o czymkolwiek w innych kategoriach, aniżeli w kategorii zabawy. Bardzo lubiłem grać z moimi rówieśnikami, choć muszę przyznać, że pewnie również i z tego powodu, że byłem wyróżniającą się postacią (śmiech). Myślę, że każde dziecko w tym wieku chce robić to, co sprawia mu radość oraz jednocześnie to, w czym jest dobry. Ja tak miałem i muszę przyznać, że to kapitalne uczucie i doświadczenie.
3. Trenerem, który wpłynął na mnie w największym stopniu był… Bo Ryan, który był moim szkoleniowiec w zespole akademickim. On pomógł mi zostać takim koszykarzem, jakim jestem dziś. Zawsze stał za mną i kierował, w którą stronę iść. Popychał do różnych ćwiczeń, zajęć, bo wiedział, że dzięki temu będę lepszy. Jeśli czegoś potrzebowałem, po prostu przychodziłem do Bo, a on już wiedział co zrobić. Kiedyś nawet zadzwoniłem do niego w środku nocy, po jakiejś mega wielkiej imprezie (śmiech). Nigdy nie odmówił mi pomocy.
4. Kiedy byłem młodszy nigdy nie chciałem przerwać przygody z koszykówką, bo… zawsze chciałem grać zawodowo w koszykówkę. Zawsze też byłem wystarczająco dobry, żeby mieć podstawy tak sądzić. Jak miałem kilkanaście lat, wyróżniałem się na tle rówieśników, tak samo zresztą było na studiach - również należałem do tej grupy, która była z przodu. A przy okazji zawsze ten jakiś rodzaj talentu chciałem popierać ciężką pracą i zdawałem sobie sprawę, że tylko taka kombinacja dla mi możliwość profesjonalnej gry w koszykówkę. Spotykałem też w swoim życiu, czy to w szkole średniej czy na uniwersytecie, ludzi którzy bardzo usilnie starali się wmówić mi, żebym dał sobie spokój ze sportem. Bardzo pragnąłem wówczas udowodnić im, że się mylą.
5. Będąc młodym graczem zawsze marzyłem, że pewnego dnia będę grał w… NBA oczywiście. I to nie w jakimkolwiek zespole; marzyłem tylko o jednym - o Milwaukee Bucks. Wiem, że Milwaukee nigdy nie zdobyło renomy i traktowane jest po macoszemu przez inne kluby oraz zawodników, lecz dla mnie "Kozły" to był początek i koniec. Udało mi się nawet dostać zaproszenie na try-out po uniwersytecie, ale niestety nie dali mi nigdy szansy na pokazanie swoich umiejętności na parkiecie w meczu sparingowym czy w sezonie. Na szczęście moja kariera jeszcze się nie skończyła, a dopóki gram, zawsze jest możliwość, że kiedyś tę szansę otrzymam.
DOŚWIADCZENIE:
1. Najlepszy mecz mojej kariery miał miejsce… w lidze NCAA, kiedy grałem w barwach uczelni Wisconsin. Graliśmy przeciwko Ohio State, a sam mecz był bardzo prestiżowy. Niestety już od kilku dni przed spotkaniem nie byliśmy w zbyt dobrych humorach. Kilku naszych zawodników doznało kontuzji i nie mogło zagrać w tamtym pojedynku. Pamiętam, że tuż przed pierwszym gwizdkiem sędziego pomyślałem sobie: nie będzie zwycięstwa bez mojej dobrej gry. No i skończyłem mecz z 29 punktami na koncie, a my wygraliśmy. Świetne uczucie i jeszcze lepsze wspomnienia.
2. Najgorszy mecz mojego życia miał miejsce… również zdarzył się w lidze akademickiej, a naszym rywalem był Unwiersytet Pepperdine. Byliśmy wówczas podczas serii meczów wyjazdowych i kiedyś kryzys musiał nadejść. Pamiętam, że miałem 7 strat, a ich najlepszy strzelec, którego kryłem, rzucił kilkanaście punktów i dzięki niemu oni wygrali w samej końcówce.
3. Największy sukces mojego życia to… mam nadzieję, że ten najpoważniejszy jest jeszcze przede mną. Będąc na studiach wygrałem kilka klasyfikacji i byłem wielokrotnie wyróżniony nagrodami indywidualnymi. Wyżej cenię sobie jednak zdobycie Pucharu Rosji w zeszłym sezonie z moim obecnym klubem, a także to, że z Arisem Saloniki namieszaliśmy trochę w Eurolidze w sezonie 2006/2007.
4. Największa porażka mojego życia to… to zaprzepaszczona szansa na udział w turnieju ogólnokrajowym NCAA. Na czwartym roku studiów graliśmy ostatni mecz, decydujący o tym, kto wygra dywizję i tym samym awansuje do turnieju, gdzie spotykają się najlepsze ekipy z całych Stanów Zjednoczonych. Niestety, przegraliśmy jednym punktem i nie dostaliśmy się dalej. Porażka ta pomogła mi jednak zostać takim koszykarzem, jakim jestem dziś oraz osiągnąć to, co już osiągnąłem.
5. Najlepszy klub, w którym miałem okazję grać to… cóż, nie bardzo czuję się kompetentny w odpowiadaniu na tego typu pytanie. Poza Uniwersytetem Wisconsin występowałem tylko w dwóch zespołach: Arisie Saloniki oraz Khimkach Moskwa, który jest moim obecnym klubem. W obydwu przypadkach spotkało mnie sporo rzeczy dobrych, choć nie obyło się bez przykrych doświadczeń. To, czego mi najbardziej brakuje w Moskwie to fani, których miał Aris. Niesamowici, niewiarygodni, zupełnie ześwirowani oraz oddani swojemu zespołowi. Khimki nie ma takich fanów a ja nie mogę się przyzwyczaić grać przy niemalże pustych trybunach.
PRZYSZŁOŚĆ:
1. Obecnie mam… 27 lat i myślę, że pogram jeszcze trochę. Cały czas czuję silne pragnienie i chęć rywalizacji. Mam w sobie ogień i wiem, że mogę grać w koszykówkę na najwyższym europejskim poziomie przez kilka najbliższych lat. Równie ważnym czynnikiem jest jednak mój wkład w zespół. Co z tego, że będę czuł się na siłach rywalizować z każdym zawodnikiem na mojej pozycji, skoro na przykład, trenerzy tak nie będą uważać i nie znajdzie się dla mnie miejsce w żadnym zespole.
2. Po zakończeniu kariery koszykarskiej zamierzam… coś robić na pewno (śmiech). Nie może być tak, że będę odpoczywał już do końca swojego życia i żył z odsetek z tego, co mam na koncie. Choć to wcale nie byłaby taka straszna wizja (śmiech). Poważnie mówiąc, nie mam pojęcia co będę robił po zakończeniu kariery. Myślałem trochę o trenowaniu drużyny w lidze akademickiej albo o prowadzeniu własnego biznesu. Może to trochę dziwne, ale kiedy skończę z koszykówką, być może wrócę do szkoły? Mam dyplom z zarządzania gospodarstwem rolnym, ale może warto by było mieć coś jeszcze? Jak widać, opcji jest kilka, lecz dopóki nie zakończę kariery, wszystkie są możliwe w równym stopniu. Wybiorę na pewno taką, która w danej chwili będzie dla mnie najlepsza.
3. Mamy rok 2019. Widzę siebie… w moim ukochanym Wisconsin (śmiech). Zdaję sobie sprawę, że trochę przynudzam i narażam się na obciach, bo mój stan nie jest szanowany w kraju, ale dla mnie to jedyne miejsce do życia. Żadne Rosje, Grecje czy inne państwa, w których jeszcze kiedyś zagram, nie zastąpią mi mroźnego, prowincjonalnego, ale zajmującego w moim sercu szczególne miejsce, Wisconsin.
4. Marzę, że pewnego dnia… będę miał gromadkę dzieci, które będą chciały żebym nauczył je grać w koszykówkę. A jeśli nie, to i tak największym szczęściem będzie spędzanie z nimi każdej możliwej sekundy.
5. Mając 60 lat będę żałował jedynie, że… czas tak szybko płynie (śmiech). Żartuję oczywiście - nie będę żałował niczego. Wszystko co robię, robiłem i będę robił określa mnie w jakiś sposób i wpływa na to, jakim jestem człowiekiem. Nie można więc żałować tego, co się zrobiło bądź nie, bo nigdy nie wiemy, co by było gdyby... Trzeba sobie powiedzieć: zawsze starałem się robić wszystko z całych sił i koniec.
W następnym odcinku: Brent Scott - były zawodnik TAU Ceramiki Vitoria, Realu Madryt, Joventutu Badalona, AEK Ateny i Anwilu Włocławek