4 kwarty z gwiazdą: Ed Cota

Jeszcze w poprzednim sezonie kibice w Polsce mieli okazję podziwiać tego dwukrotnego mistrza Litwy, zwycięzcę FIBA Europe League oraz wielokrotnego finalistę Final Four NCAA w Polsce. Ed Cota w połowie sezonu dołączył bowiem do drużyny z Ostrowa Wielkopolskiego. Dziś Amerykanin został kolejnym graczem, który zdecydował się opowiedzieć o swoim sportowym i prywatnym życiu i udzielił wywiadu z cyklu "4 kwarty z gwiazdą" specjalnie dla portalu SportoweFakty.pl.

Gdyby nie trener Eric Eisenberg, to kto wie, czy pod koniec XX wieku fani NCAA, a w pierwszej dekadzie kolejnego stulecia kibice w Europie, podziwialiby nieprzeciętne umiejętności Eda Coty. Amerykanin wybierał się właśnie do szkoły średniej Brooklyn Tilden, kiedy dowiedział się, że jego matka oraz ojczym ulegli bardzo poważnemu wypadkowi samochodowemu. Matka Cecylia spędziła rok w szpitalu, a ojczym George dopiero pod dwóch latach opuścił miejsce leczenia na wózku inwalidzkim i nigdy nie odzyskał władzy w nogach. Wydarzenia te wstrząsnęły młodym Edem, który zamknął się w sobie i zaczął miewać problemy z prawem.

Wówczas na horyzoncie pojawił się trener Eisenberg i przekonał młodego zawodnika, by ten nie porzucał myśli o szkole i skoncentrował się na koszykówce. Otoczył go opieką i miłością, a efekt był piorunujący. W drugiej klasie Cota wprowadził swój zespół do półfinału rozgrywek szkolnych, kończąc sezon ze średnimi 31,5 punktu, 11 asyst i 6 przechwytów na mecz! Bramy ligi uniwersyteckiej stanęły więc przed nim otworem.

Młody zawodnik, pomimo wielu ofert, wybrał Uniwersytet Północnej Karoliny. Na uczelni tej spędził cztery lata (1996/2000), w ciągu których trzykrotnie wprowadził swój zespół do finału ligi. Nic więc dziwnego, w końcu w ekipie Tar Heels występowali jeszcze, poza uzdolnionym playmakerem, Antawn Jamison, Vince Carter czy Shammond Williams oraz Ademola Okulaja. To Cota był jednak mózgiem ówczesnej drużyny, a swoją przygodę z ligą uniwersytecką zakończył jako pierwszy zawodnik w historii całej NCAA (!), który przekroczył jednocześnie barierę 1000 punktów, 1000 asyst (dokładnie 1030 asyst i rekord Północnej Karoliny) i 500 zbiórek. W dodatku, w żadnym ze 138 spotkań nie zszedł nigdy z parkietu z powodu przewinień.

Mimo niewątpliwych osiągnięć i uznanego nazwiska Cota nie został wybrany w drafcie. Wytykano mu niski wzrost (185 cm) oraz bardzo słaby rzut z wyskoku. Co ciekawe, sam koszykarz w kolejnym sezonie zadał kłam tym opiniom i w lidze CBA wygrał klasyfikację strzelców z dystansu ze skutecznością 48,5 procent!

Brak wyboru w drafcie spowodował, że Amerykanin coraz intensywniej zaczął myśleć o Europie. W końcu trafił do Belgii, do drużyny Telindusu Ostenda w sezonie 2001/2002, a kolejne dwa lata grał w Żalgirisie Kowno. W tym okresie wywalczył trzy mistrzostwa ligowe a na dodatek w barwach litewskiego zespołu liderował w klasyfikacji asyst w Eurolidze (odpowiednio 6,5 w pierwszych i 5,6 w drugich rozgrywkach oraz około 13 punktów w obu sezonach). Następnie koszykarz przeniósł się do Dynama Sankt Petersburg, z którym zwyciężył w Pucharze Europe League (10,5 punktu oraz 6,1 asysty), zaś ostatnie lata spędził w Barcelonie, Hapoelu Jerozolima oraz Atlasie Stali Ostrów Wielkopolski.

Jako ciekawostkę można zaznaczyć, ich legitymujący się podwójnym obywatelstwem (jego rodzina pochodzi z Panamy), Cota na studiach wybrał kierunek związany z innym miejscem na Ziemi. Dziś jest więc magistrem... afrykanistyki.

PRZEDSTAWIENIE:

1. Nazywam się… Ed, a właściwie Eduardo Cota. Moja mama zdecydowała się dać mi tak na imię ze względu na szacunek dla swojego brata, a mojego wujka. Eduardo to nie jest imię amerykańskie, tylko latynoskie, ale nie ma się czemu dziwić. Moja rodzina pochodzi z Panamy, więc i ja dysponuję tym paszportem.

2. Urodziłem się… w Los Angeles, ale nigdy nie powiem o sobie inaczej, aniżeli chłopak z Brooklynu. Nawet nie z Nowego Jorku, tylko z Brooklynu. To jest moja dzielnica, moje miejsce, do którego chętnie wracam i coś, co sprawiło jakim jestem człowiekiem dziś. Brooklyn to dla mnie cały świat. Gdyby było to możliwe, nie ruszałbym się stamtąd w ogóle. Brooklyn do dom, choć na co dzień mieszkam w Północnej Karolinie.

3. Kiedy byłem dzieckiem zawsze… chciałem być najlepszy we wszystkim, co robiłem. Czy to koszykówka, czy inne aspekty życia. Być najlepszym, być na szczycie - to było coś, o czym marzyłem.

4. Teraz, kiedy jestem starszy… jestem człowiekiem, który ciągle szuka nowych wrażeń i wyzwań. Ponadto myślę, że słowo "wyluzowany" pasuje do mnie najbardziej. Dodatkowo mam wielkie serce i dla tych, których kocham jestem w stanie zrobić wszystko. Dla rodziny, dla przyjaciół nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Co innego ci, którzy zaleźli mi za skórę. Jestem baaardzo pamiętliwy.

5. Kiedy byłem dzieckiem moim koszykarskim idolem był… Magic Johnson, gdyż był urodzonym zwycięzcą i graczem nastawionym przede wszystkim na sukces zespołu. Rywalizacja była dla niego czymś naturalnym. Podobał mi się również zawsze styl Jasona Kidda i Kevina Johnsona.

POCZĄTKI:

1. W koszykówkę zacząłem grać… mając 9 lat w jednym z parków na Brooklynie. W Polsce, ani w żadnym innym kraju nie widziałem by boiska do koszykówki były umiejscowione w parkach, tymczasem w Stanach Zjednoczonych to codzienność. Obok boisk zamkniętych, otoczonych jakąś siatką, mamy też place do gry pośród drzew i zieleni. Ja wychowałem się w Albany Park, gdzie konkurencja była niesamowita. Myślę, że gdyby nie umiejętności indywidualne nabyte tam, nigdy nie osiągnąłbym tego, co udało mi się osiągnąć.

2. Wybrałem koszykówkę, ponieważ… zakochałem się w tej grze. Jak byłem mały to podziwiałem starszych kolegów w akcji i bardzo chciałem grać przeciwko nim. Wyznaczyłem sobie właśnie taki cel - będąc młodszym od nich, być na tyle dobry, by kiedyś poprosili mnie do gry. I stało się! To było wielkie wyzwanie, ale dałem radę.

3. Trenerem, który wpłynął na mnie w największym stopniu był… Frank Johnson. On był moim pierwszym profesjonalnym trenerem i dokonał kilku bardzo istotnych dla mnie rzeczy. Po pierwsze, potrafił wykorzystać moje naturalne zdolności i umiejętności nabyte w Albany w grze zespołowej. Po drugie, nauczył mnie podstaw, których jako samouk nigdy nie miałem okazji się dowiedzieć, a po trzecie, wytyczył mi ścieżkę, po której miałem iść. Ścieżkę sportowej kariery oczywiście. Powiedział, że jeśli tylko będę się jej trzymał to zrobię karierę i osiągnę sukces. Warto w tym miejscu wspomnieć również Eirka Eisenberga, bez którego nie byłoby mnie jako zawodnika i być może jako człowieka.

4. Kiedy byłem młodszy nigdy nie chciałem przerwać przygody z koszykówką, bo… to była i jest wielka miłość. Z wzajemnością.

5. Będąc młodym graczem zawsze marzyłem, że pewnego dnia będę grał w… zawsze mówiłem, że chcę grać w NBA. Nigdy nie myślałem o Europie czy nawet NCAA, a jednak moja kariera potoczyła się tak, że w NBA nie dane mi było zagrać, a w NCAA i Europie wywalczyłem naprawdę sporo.

DOŚWIADCZENIE:

1. Najlepszy mecz mojej kariery miał miejsce… nie umiem wyszczególnić jednego, najlepszego. Miałem kilka dobrych czy bardzo dobrych meczów. Zawsze jednak najbardziej koncentrowałem się na spotkaniach play-off czy finałach. Wiesz jak to jest, sezon zasadniczy jest w porządku, ale kwintesencją całej koszykówki są play-offy i wtedy wszyscy wchodzą na wyższe obroty. Kto tego nie potrafi zrobić, powinien przestać uprawiać ten sport.

2. Najgorszy mecz mojego życia miał miejsce… kiedy byłem zawodnikiem Żalgirisu Kowno i graliśmy przeciwko Maccabi w sezonie 2003/2004. To było spotkanie decydujące o awansie do Final Four. Punkty w grupie TOP 16 rozłożyły się tak, że zwycięzca jechał do Tel Awiwu na najważniejszy turniej, a przegrany pozostawał w domu. Jeszcze na minutę przed końcem był remis, ale później oni rzucili aż 8 punktów w 60 sekund, a my nic nie byliśmy w stanie zrobić i przegraliśmy po dogrywce 107:99. Ja, co prawda, zdobyłem 20 punktów, ale co z tego? Ta porażka to było dewastujące uczucie, choć koszykarze Maccabi mają pewnie na ten temat inne zdanie (śmiech).

3. Największy sukces mojego życia to… to, że dzięki koszykówce mogłem otrzymać wykształcenie. Nigdy nie myślałem w jakiś szczególny sposób o nauce, a dzięki basketowi mogłem pójść na studia, zrobić dyplom... Potem przyszedł czas na założenie rodziny i to też jest dla mnie wielki sukces.

4. Największa porażka mojego życia to… zdecydowanie wypadek samochodowy mojej mamy i ojczyma, który zabrał im kilka lat życia.

5. Najlepszy klub, w którym miałem okazję grać to… oczywiście koszykarski zespół Brooklyn’s Tilden High School, czyli mojej szkoły średniej. Grałem tam przez dwa lata. Autokarem przemierzyliśmy wówczas wzdłuż i wszerz całe Stany Zjednoczone. Toczyliśmy wspaniałe mecz przeciwko swoim rówieśnikom, a każdy z nas marzył wówczas o wielkiej karierze. Wiedzieliśmy, że w swoim roczniku jesteśmy jednymi z najlepszych dzieciaków w całej Ameryce, ale i wszyscy nasi rywale byli równie dobrzy. To był fantastyczny czas, a ja idealnie znalazłem się o właściwym czasie we właściwym miejscu. Mecze w parkach czy na boiskach z kolegami to było coś świetnego, czego nie zapomnę do końca życia, ale brakowało mi tam rywalizacji o punkty i presji wyniku. Dopiero w rozgrywkach szkolnych poczułem co to naprawdę znaczy być koszykarzem, a wszyscy kibice rozgrywek szkół średnich w całym kraju chcieli dowiedzieć się kto to jest ten Ed Cota, który wyprawia takie niesamowite rzeczy (śmiech)...

PRZYSZŁOŚĆ:

1. Obecnie mam… 32 lata i nie mam pojęcia kiedy zagram po raz ostatni w profesjonalnym spotkaniu. Co prawda w tym sezonie mam rok przerwy, ale to tylko chwilowy stan. Wierzę, że przede mną jeszcze co najmniej kilka lat gry na równym poziomie.

2. Po zakończeniu kariery koszykarskiej zamierzam… pozostać przy koszykówce, bo to kocham. Ale w jakim stopniu i jako kto? Nie wiem. A jeśli to się nie uda wiem, że będę musiał zająć się czymś równie uzależniającym. Czymś takim, co będzie powodowało u mnie skoki cieśnienia, wyzwolenie adrenaliny i wielką rywalizację.

3. Mamy rok 2019. Widzę siebie… jako 43-letniego człowieka... sam nie wiem co dalej. Może po prostu mieszkającego w Chapel Hill w Północnej Karolinie, czyli tam gdzie mieszkam na co dzień? A może powrócę do Brooklynu? Naprawdę nie mam pojęcia.

4. Marzę, że pewnego dnia… będę tak obrzydliwie bogaty, że będę mógł zająć się tymi wszystkimi ludźmi wokół, którzy nie mieli tyle szczęścia co ja i nie zarabiali dużych pieniędzy. Tak, bardzo bym chciał móc kiedyś zmieniać świat na lepsze.

5. Mając 60 lat będę żałował jedynie, że… na pewno będą jakieś wątpliwości, że to czy tamto mogłem zrobić lepiej lub w inny sposób. Ale z drugiej strony, Bóg w różny sposób kierował moim życiem, ale zawsze jakoś szczęście uśmiechało się do mnie, więc może nie będzie warto żałować czegokolwiek? Może po prostu powiem sobie wówczas, że cokolwiek się działo i tak czuję się wyróżniony oraz otoczony opieką Najwyższego?

W następnym odcinku: Donell Taylor - ESTIA Egaleo

Komentarze (0)