LeBron James właścicielem klubu NBA? Na tym polu mógłby zdeklasować Jordana

Na szczęście LeBron James na razie nie myśli o zakończeniu kariery, jednak gdy już się na ten krok zdecyduje, ma rozważyć pozostanie w lidze jako właściciel jednego z klubów. I trudno wskazać dziś gracza, który ma do tej roli lepsze predyspozycje.

Mateusz Orlicki
Mateusz Orlicki
LeBron James Getty Images / Harry How / Na zdjęciu: LeBron James
- W tej kwestii nie ma żadnego "może". Zamierzam ogarnąć to g***o - odparł stanowczo LeBron James zapytany przez Joe Vardona, dziennikarza The Athletic, o to, czy po zakończeniu kariery zamierza pójść w ślady Michaela Jordana i zostać jednym z właścicieli klubu NBA. Potem próbował nieco złagodzić tę wypowiedź i na sobotniej konferencji stwierdził, że nie jest to rzecz, o której rozmyśla każdego dnia, ale z pewnością będzie chciał ją rozważyć.

- Myślę, że w przyszłości mógłbym być właścicielem lub częścią klubu koszykówki. Wiem, że posiadam pewną wiedzę o tej grze, której nie chciałbym zmarnować - mówił w rozmowie z dziennikarzami. - Oczywiście zamierzam trwać przy moich synach, ponieważ oni będą jej częścią, ale jeśli tylko będę w stanie dać tej lidze coś jeszcze, w jakiejkolwiek formie, aby nadal czynić ją tak wielką jak jest dziś, to z chęcią to zrobię.

Coroczne przerwy na Weekend Gwiazd, tak jak i okres między sezonami, mocno sprzyjają rozwojowi podobnych dywagacji, dlatego należy je traktować z odpowiednim dystansem, jednak akurat perspektywa przejęcia przez "Króla" jednego z klubów wydaje się na tyle interesująca, że warto poświęcić jej chwilę. Z ciekawą tezą wyszedł bowiem chociażby Stephen A. Smith, który w programie "First Take" stanowczo stwierdził, że James byłby lepszym właścicielem niż Michael Jordan. Dziennikarzowi ESPN zdarza się mówić różne rzeczy, ale w tym konkretnym przypadku na poparcie jego słów dosyć łatwo można odnaleźć przynajmniej kilka solidnych argumentów.

ZOBACZ WIDEO Furman zasłużył na karę? "Powinien ponieść konsekwencje, ale nie powinno to być zawieszenie"

Nisko zawieszona poprzeczka

Przede wszystkim, sam "Jego Powietrzność" jak na razie nie rzuca na tym polu zbyt dużego wyzwania. Od czasu, gdy koszykarski parkiet zamienił na biurko w klubowym gabinecie, próżno szukać w jego życiorysie choćby symbolicznych sukcesów. Jako jedyny wskazać można wybranie w drafcie Kemby Walkera. To jednak trochę mało jak na 11 pierwszorundowych picków, jakie do dyspozycji mieli Charlotte Hornets (wcześniej Bobcats) od 2006 roku, czyli od momentu, w którym Jordan nabył mniejszościowy pakiet udziałów w klubie.

Wliczając etap waszyngtoński, MJ ma na swoim koncie mnóstwo chybionych ruchów. Na szczycie listy trzeba umieścić zmarnowane, wysokie picki w kolejnych draftach - pierwszy wybór w 2001 roku na Kwame Browna (jako prezydent ds. operacji koszykarskich w Wizards; jeden z największych niewypałów w historii), trzeci w 2006 na Adama Morrisona, drugi w 2012 na Michaela Kidda-Gilchrista, czwarty w 2013 na Cody'ego Zellera czy dziewiąty w 2015 na Franka Kaminsky'ego (za który Danny Ainge z Celtics proponował 6 swoich picków, w tym aż 4 w pierwszej rundzie).

Oczywiście częścią win można by obarczyć byłego Generalnego Menadżera Hornets, Richa Cho, gdyby nie fakt, że w środowisku uchodził on raczej za figuranta, a większość kluczowych decyzji oraz ostatnie słowo i tak zawsze należały do Jordana. Dlatego też jemu można w głównej mierze przypisać również m.in. wymianę Jasona Richardsona i Jareda Dudley’a za Raję Bella i Borisa Diawa, a także późniejsze podpisanie z tym ostatnim 5-letniego kontraktu za bagatela 45 milionów dolarów oraz ostateczne jego wykupienie przed rozpoczęciem ostatniego roku. Do tego dochodzi kilka innych kiepskich umów, w tym ta dla Tyrusa Thomasa warta 40 milionów płatnych w 5 lat.

MJ do swojej roli, tak jak na boisku, podchodzi bardzo ambitnie i w swoją pracę wkłada ponoć mnóstwo serca. Przejął ligową franczyzę w swojej rodzinnej Północnej Karolinie, odzyskał dla niej kultowy szyld z szerszeniem, właśnie zorganizował w Charlotte Weekend Gwiazd, koordynuje działalność dobroczynną i prospołeczną, m.in. pomagając ofiarom klęsk żywiołowych. Jak się już jednak zdążył przekonać, kierowanie klubem to nie to samo, co prowadzenie drużyny na boisku. W tym biznesie serce i instynkt to za mało.

LeBron lepiej rozumie "grę"

Nie grę w sensie stricte sportowym, ale jej aspekt biznesowy. Jordan to gracz starej daty, krytykujący tworzenie superdrużyn, tzw. tampering czy zawodników publicznie żądających transferu. Co prawda, "His Airness" sam jako zawodnik wielokrotnie próbował wpływać na decyzje Jerry'ego Krausego, ówczesnego menedżera Chicago Bulls, jednak ani jego protesty przeciwko wymianie Charlesa Oaklay'a, ani te związane z wybraniem w drafcie Toniego Kukoca, co określił nawet mianem obrazy w stosunku do Scottiego Pippena, ani w końcu żądania zwolnienia Krausego nie przyniosły oczekiwanego rezultatu.

Dziś koszykarze mają dużo większy wpływ na to, co dzieje się nie tylko na boisku, ale także w ligowych kuluarach. Dochodzi już przecież do sytuacji, gdy nawet debiutanci poprzez oficjalne oświadczenia wystosowywane za pośrednictwem agentów wywierają presję na managementach klubów, w których nie chcą rozpoczynać kariery. LeBron swoją rozpoczął w źle zarządzanej drużynie, po czym stworzył "Wielką Trójkę" w Miami, aby wygrać dwa tytuły mistrzowskie, a następnie wrócił wygrać obiecany pierścień w Cleveland. Słowa dotrzymał, a na kolejny przystanek wybrał skąpane w morzu reflektorów Los Angeles. Obiektywnie rzecz ujmując, mocno pragmatyczny sposób prowadzenia kariery.

Emerytowani zawodnicy lubią w mediach poruszać temat lojalności. Lojalności w tym biznesie już dawno nie ma! A przynajmniej nie w wymiarze, w jakim byśmy tego oczekiwali. Można by o niej mówić, gdyby działała w dwie strony. A czy tak jest? Spytajcie DeMara DeRozana albo Isaiah Thomasa…

James zrozumiał to już dawno i choć powrotem do Cleveland napisał bardzo przyjemną historię, to trzeba zaznaczyć, że gdyby nie odesłanie do Minnesoty Andrew Wigginsa w zamian za Kevina Love'a i odpowiednie przygotowanie gruntu przez władze klubu, prawdopodobnie by do niej wcale nie doszło. LeBron doskonale zna potrzeby zawodników, ich oczekiwania, a do pomocy już teraz ma swojego przyjaciela Richa Paula, szóstego pod względem liczby klientów (16) agenta w NBA.

Zresztą, nazywany pół żartem, pół serio grającym menadżerem James nawet selekcji do tegorocznego All Star Game dokonywał w sposób odpowiednio przemyślany i pragmatyczny. W jego składzie znalazły się bowiem cztery czołowe nazwiska, które już latem mogą trafić na rynek wolnych agentów (Kawhi Leonard, Kevin Durant, Klay Thompson, Kyrie Irving) oraz główny bohater niedawnego zamieszania - Anthony Davis. Przypadek?

Sprzyjające otoczenie

Podczas Weekendu Gwiazd w temacie wypowiedział się także Dwyane Wade, który stwierdził, że i on chciałby po odwieszeniu butów na kołek wejść w posiadanie udziałów w którymś z klubów. Dodał jednak, że w pojedynkę na pewno nie podejmie się nabycia większościowego pakietu. Gdyby się na taki ruch zdecydował, to jedynie w ramach spółki. I tu jako potencjalnych partnerów wymienił trzech pozostałych członków słynnej ekipy Banana Boat - Jamesa, Carmelo Anthony'ego oraz Chrisa Paula.

Cztery byłe supergwiazdy w strukturach właścicielskich - to brzmi jak niezły magnes na potencjalnych wolnych agentów, zwłaszcza że zaraz nie tylko młodzi, ale w ogóle aktywni gracze Michaela Jordana będą znać jedynie z materiałów archiwalnych. To Jamesa i spółkę teraz oglądają na żywo i to z nich czerpią większą inspirację.

Jednak nawet jeśli perspektywa ta wydaje się nazbyt hipotetyczna, LeBron James wciąż otoczony jest kompetentnymi, zaufanymi ludźmi, którzy skutecznie pomagają mu w prowadzeniu kariery, budowaniu marki oraz jej optymalnej monetyzacji. I tu prócz Richa Paula wspomniany wcześniej Stephen A. Smith słusznie wymienia Mavericka Cartera, wieloletniego przyjaciela i menedżera, którego należałoby wskazać jako głównego autora finansowych sukcesów "Króla" w dziedzinach niezwiązanych z koszykówką.

Dyskusje o tym, kto zasługuje na miano lepszego koszykarza - Michael Jordan czy LeBron James - trwać będą jeszcze długo po zakończeniu kariery przez tego drugiego. Zawsze będzie to już jednak pojedynek tylko korespondencyjny. Bezpośredni panowie mogą już stoczyć jedynie z poziomu loży właścicielskiej. I może tego właśnie potrzeba Jordanowi, aby wyrwać Hornets z tego przeklętego marazmu - godnego przeciwnika w postaci drugiego w historii koszykarza, który został większościowym właścicielem klubu NBA. Bo przecież nic go tak w życiu nie nakręcało jak porządna rywalizacja. Nam pozostaje mieć nadzieję, że do takiego starcia rzeczywiście kiedyś dojdzie.

Czy LeBron James byłby lepszym właścicielem klubu niż Michael Jordan?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×