Trzyletnia przygoda Kevina Duranta z Golden State Warriors dobiegła końca. Skrzydłowy podczas wolnej agentury wybrał ofertę Brooklyn Nets, którzy zaproponowali mu 4-letni kontrakt wart 164 mln dolarów. Na większe pieniądze mógł liczyć jednak w Oakland. Wicemistrzowie NBA oferowali mu 5-letnią umowę o wartości 221 mln dolarów.
W przypadku Duranta nie poszło jednak o pieniądze tylko o kontuzję. Amerykanin miał żal do klubowych lekarzy Warriors, którzy za wcześnie wydali zgodę na powrót do gry po kontuzji łydki. Efekt? Koszmarny uraz Achillesa w finale NBA i ponad rok przerwy od koszykówki.
Amerykańskie media (głównie "ESPN") donosiły, że ten konflikt spowodował odejście gwiazdora. Tym dziwniejsze jest teraz zachowanie drużyny z Kalifornii, która chce... zastrzec numer Duranta (35). Najpierw nieoficjalnie, a po zakończeniu kariery przez koszykarza już oficjalnie.
Czytaj także: Enes Kanter, Isaiah Thomas i Wesley Matthews zagrają w nowych klubach
Joe Lacob, jeden z właścicieli klubu, argumentował to w ten sposób: "Durant podczas swojego pobytu w naszym zespole dał naszym fanom wiele niezapomnianych akcji, dwa mistrzostwa, dwa MVP Finałów, 3 wizyty w Finałach NBA i to na niespotykanej efektywności. Wszystko to robił z klasą. Dlatego też dopóki jestem współwłaścicielem tego klubu, żaden zawodnik Warriors nie ubierze koszulki z numerem 35" .
Gra Duranta dla Golden State Warriors była pasmem sukcesów. Koszykarz w 2017 i 2018 roku został MVP finałów. Gdyby nie kontuzje, "Wojownicy" prawdopodobnie triumfowaliby w NBA trzy razy z rzędu. Na koniec ich "związku" pozostał jednak niesmak.
Zobacz także: Gwiazda NBA ma nowy klub
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: Niecodzienne wydarzenie w wyścigu kolarskim