Rafał Glapiński schodzi z parkietu. "Nie chciałbym żyć z kimś takim jak ja" [WYWIAD]

Materiały prasowe / Dawid Wojcikowski / Na zdjęciu: Rafał Glapiński
Materiały prasowe / Dawid Wojcikowski / Na zdjęciu: Rafał Glapiński

- Nie chciałbym żyć z kimś takim jak ja - mówi Rafał Glapiński, który zdecydował się zakończyć sportową karierę. O życiu sportowca, życiu bez koszykówki i o tym, co w nim najważniejsze.

[b]

Pamela Wrona, WP[/b] SportoweFakty: Sytuacja epidemiologiczna pozwoliła przewartościować pewne rzeczy w pana życiu?

Rafał Glapiński, koszykarz Górnika Trans.eu WałbrzychSport sportem, a życie pisze różne scenariusze. Wszyscy wiemy co w naszej egzystencji zmieniła pandemia. Mi także otworzyła oczy na istotę wielu spraw, do których wcześniej podchodziłem na zupełnym luzie.

Co ma pan na myśli?

Kolokwialnie? To, że koszykówka to nie sprawa życia i śmierci...

Mistrzostwo I ligi z Wałbrzychem było idealnym zwieńczeniem pana koszykarskiej kariery?

Zdobycie pierwszego miejsca zawsze brzmi dumnie. Gramy właśnie po to, aby osiągnąć i zrealizować upragniony cel. Pod to całe przedsięwzięcie podporządkowany jest cykl, który trwa rok, dwa lub trzy. Każdy dzień, każdy trening czy każdy mecz poddany jest temu, aby na finiszu stać na najwyższym podium. To olbrzymie poświęcenie, ponieważ choroba czy kontuzja może zniweczyć marzenie całego teamu o końcowym sukcesie.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Robert Lewandowski show. Co za sztuczka!

Naszym celem był awans, zdobycie mistrzostwa i gra na najwyższym szczeblu rozgrywek. Od początku zarząd klubu mówił, że interesuje nas tylko walka o awans, przez to graliśmy pod dużą presją, którą w mojej opinii udźwignęliśmy. Mieliśmy zbilansowany skład i każdy wiedział po co jest w tej drużynie.

Wracając do sedna pytania, czy to zwieńczenie kariery? W pewnym sensie tak. Nie byłem wybitnym zawodnikiem, grałem tylko dwa lata w ekstraklasie, a dziś pomimo wielu obowiązków zawodowych grałem na poprawnym poziomie także traktuję to (mistrzostwo I ligi - przyp. red.) jako coś wyjątkowego. Choć cytując klasyka "zabrakło truskawki na torcie".

To nie był pana pierwszy raz. W tym sezonie mimo pierwszego miejsca, nie zyskaliście przepustki do ekstraklasy. Jest jednak niedosyt?

Faktycznie, w życiu miałem przyjemność doświadczyć kilku awansów i każdy wspominam wyjątkowo, choć każdy był inny. Inni zawodnicy, inna dramaturgia etc. Z tego miejsca chciałbym pozdrowić wszystkich bez wyjątku kolegów, z którymi miałem okazję grać. To było piękne uczucie być częścią zespołu. Pierwszy raz zdobyłem mistrzostwo pierwszej ligi, choć niestety nie premiowane awansem. Oczywiście, że jest smutek i niedosyt, ale nie można rozpamiętywać tego codziennie, ponieważ człowiek wpędzi się w depresję. Trzeba pamiętać, co w życiu jest najważniejsze.

Do czego pan zmierza?

Przytoczę tu słowa wybitnego gracza oraz trenera Šarūnasa Jasikevičiusa, który w banalny sposób odpowiedział pewnemu dziennikarzowi o co chodzi w życiu (całość tutaj). Ja także zrozumiałem, że najważniejsza jest rodzina i zdrowie, a później dopiero praca. Niestety, u mnie ta hierarchia często była zachwiana, a rodzina była na samym końcu. Czas to zmienić. Nie było mnie w domu 21 lat.

Sport wymaga poświęceń, ale przypuszczam, że patrząc z boku myśli się o czymś zupełnie innym.

Myślę, że nie da się przygotować najbliższych na to, że wiecznie nie będzie cię w domu lub jak już w nim będziesz, to zabraknie ci energii na to, aby robić coś aktywnego z nimi. Do tego różne zakazy kontraktowe - narty nie, łyżwy nie, rolki nie etc. To wszystko powoduje, że oddalasz się od najbliższych. Mi to pasowało bo byłem totalnie kopnięty na punkcie treningu. Przez 21 sezonów opuściłem dosłownie kilka treningów. Nie było wymówek, że katar, kaszel, obiad u mamy, imieniny cioci, czyli to co teraz jest bardzo popularne.

Każdy sezon zawsze zaczynał się ciężkimi przygotowaniami. Jak wspomniałem, grałem w seniorach 21 sezonów, aby udźwignąć ciężar rozgrywek w okresie sierpień-maj. Trzeba było ostro trenować. Jeżeli źle się przygotowałeś fizycznie, nie było mowy o dobrym sezonie. Ja zawsze traktowałem koszykówkę bardzo poważnie i na każdym treningu dawałem z siebie maksa, kończyło się to przeważnie tym, że po zajęciach brakowało mi prądu na inne zajęcia, choć z drugiej strony wydaję mi się, że wygodnie mi było robić tylko to. Uważałem, że tak ma być, bo ja jestem najważniejszy. Nie zwracałem uwagi, że ktoś musi ugotować, zająć się dziećmi czy posprzątać.

Jak to jest być sportowcem?

Sportowiec to specyficzna osoba. Ja osobiście nie chciałbym żyć z kimś takim jak ja. Dlatego dzisiaj chcę sprzątać, gotować i pomagać w realizacji celów moim najbliższym. Będę takim dziwnym Okrasą łamiąc potoczne konwenanse.

To swego rodzaju masochizm. Jeżeli chcesz utrzymać się na odpowiednim poziomie, musisz codziennie łamać bariery swojej wytrzymałości. Doprowadzać ciało do skrajnego wyczerpania, aby zobaczyć gdzie kończy się twoja wytrzymałość i... zrobić jeszcze jeden krok. Często wygrywa ten, kto potrafi wyłączyć ból i patrząc jak słabnie przeciwnik, utrzymać intensywność i zwyciężyć. Z drugiej strony, odwołując się do masochizmu, jako sportowcy wystawiamy się na opinię publiczną, a dzisiaj jak doskonale wiemy dobre słowo nie jest w cenie. Zdecydowanie bardziej sprzedaję się hejt. Takie mamy dziś standardy. Przykład? Nikt nie docenia tego, co zostało zrobione, tylko krytykuje czego nie udało się zrobić. Pod każdym artykułem dotyczącym czyjegoś sukcesu możemy przeczytać 5-8 komentarzy, natomiast jeżeli komuś coś nie wyjdzie, pojawia się magiczna liczba 100 i więcej.

Ma pan 38 lat. Gdyby była taka możliwość, chciałby pan coś zmienić?

Tak. Wymazałbym niektóre wydarzenia (prywatne) z pewnego sezonu.
Mógłby pan inaczej poprowadzić swoją karierę?

Ciężko powiedzieć. Zawsze chciałem rozpocząć i zakończyć przygodę z koszykówką w jednym klubie. Niestety, nie było mi to dane. Do tego przez całe życie przeszedłem około 10 operacji - artroskopię bioder, stawów skokowych, przepukliny, zerwane ścięgna w dłoni, nie wspominając drobnostek typu połamany nos, nadgarstki czy szycie łuków brwiowych. Te wszystkie sytuacje na pewno nie pomagały. Był czas, że po każdym sezonie musiałem coś naprawić (śmiech). Nie osiągnąłem tego o czym marzyłem, ale dzisiaj to już nie jest ważne. Staram się zaszczepić basket w młodych ludziach, co nie jest proste.

A wyobraża sobie pan życie, w którym nie ma koszykówki, gdyby po prostu nie istniała?

Jednak chyba nie. Nie mam aż tak abstrakcyjnej wyobraźni (śmiech).

Mówi się, że "trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść". Planował pan, że przygodę z koszykówką zakończy właśnie po sezonie 2019/20?

Nie planowałem, jak mówiłem wcześniej, pandemia uświadomiła mi jak wiele poświęciłem dla sportu i dla koszykówki. Dziś chcę być przy mojej rodzinie. Patrzeć na ich sukcesy, wspierać ich oraz cieszyć się każdym dniem spędzonym z nimi. Na pewno będę pracował dla klubu, czy jak kto woli w klubie, ale w innej roli niż większość myśli.

Czyli w jakiej?

Będę pracował na tak zwanym backstage. Ludzie pracujący w naszym klubie, mówię tu o zarządzie, wykonują gigantyczną pracę, aby klub był w takim miejscu jak teraz. Nasze mecze to prawdziwy spektakl dla całych rodzin. Ile klubów w pierwszej lidze może pochwalić się swoim foyer? U nas podczas meczu rodzic może oglądać mecz, jednocześnie widząc przez szklane witryny jak jego dzieci mają malowane buzie, uczestniczą w różnych konkursach. Nie wspomnę o atrakcjach w przerwach meczów. To naprawdę wykracza poza poziom pierwszej ligi. A za to odpowiedzialny jest zarząd, który rzadko zbiera laury. W pierwszym rzędzie są zawodnicy i trener, incydentalnie mówi się o ludziach, którzy codziennie pracują na ich wypłaty.

Od lat ma pan drugie zajęcie - jest pan nauczycielem wychowania fizycznego oraz radnym wałbrzyskiej rady miejskiej. Łatwiej było podjąć decyzję, mając już plan B?

Tutaj trzeba przedstawić genezę tego wszystkiego. W drugim sezonie w ekstraklasie klub, a raczej ówcześni włodarze, zostawili mnie na finansowym lodzie. Miałem problemy zdrowotne (przeszedłem trzy operacje w ciągu 6 miesięcy, odbudowę ścięgna dłoni, artroskopię stawu biodrowego oraz artroskopię stawu skokowego) za które zapłaciłem sam. Mało tego, za drugą część sezonu nie dostałem ani jednej wypłaty - dla niewtajemniczonych, jest to pięć miesięcy. Dziś w naszym klubie nikt by na to nie pozwolił. Obecny zarząd dba o zawodników i ich najbliższych. Odkąd wróciłem w 2013 roku widziałem na własne oczy jak klub powstał niczym Feniks. Nowy zarząd wykonał tytaniczną pracę, aby odbudować zaufanie i szacunek na koszykarskiej mapie. Dzisiaj jesteśmy jednym z trzech, może czterech klubów na stabilnym fundamencie i zupełnie innym poziomie organizacyjnym.

Wtedy, w czasach ekstraklasy w 2009 roku, dzięki dobremu człowiekowi nie wylądowałem na bruku. Naprawdę. Nie miałem pieniędzy na nic, a byłem za dumny aby wrócić do domu i zamieszkać ponownie z rodzicami. Otrzymałem pomoc z mieszkaniem, ale mimo tego brakowało mi na podstawowe rachunki. I jakoś nie pamiętam, aby ktoś robił demonstrację czy nawiązywał do bojkotu tego co się wtedy wydarzyło, a byliśmy przecież w ekstraklasie, a ja byłem od zawsze związany z moim klubem. Cóż, życie.

Czego nauczyła pana koszykówka?

Pracy, pokory i charakteru. Obiecałem sobie, że już nigdy w życiu nie będę "tylko" grał, bo nie jestem na poziomie, który zapewnia byt. Wyjechaliśmy do Łańcuta i tam grałem, trenowałem młodzież oraz uczyłem w szkole w Łańcucie i Trzebownisku. Nauczyłem się pracy. Później był Radom, Wrocław, Rzeszów i Krosno. Proszę ocenić czy było łatwo. Przez ostatnie 3-4 lata pracowałem po 14-15 godzin na dobę. Wychodziłem do pracy w szkole na 7 rano (tutaj ukłon w stronę dyrekcji, która umożliwiała mi pracę w klubie), po szkole trening z dziećmi, a po treningu z dziećmi swój trening. Sobota - mecz ligowy seniorów, natomiast w niedzielę mecz młodzików. Czy było łatwo? Absolutnie.

A jednak dawał pan radę.

To banalnie proste. Wystarczy, że zamknę oczy i przypomnę sobie jak to było, kiedy nie miałem na rachunek za prąd...

Teraz pan trochę zwolni. Koszykówka będzie, ale nie w takim stopniu jak dotychczas.

Koszykówka na pewno będzie w moim życiu, ponieważ syn gra w roczniku, którego jestem trenerem. Super chłopaki, a moja latorośl imponuje mi walecznością i charakterem, choć często dostaje największy opierdziel (śmiech). Poza tym, razem będziemy chodzili na mecze seniorów i dopingowali swoją lokalną drużynę, bardzo zbliżyliśmy się - o ironio - dzięki pandemii... Córka trenuje akrobatykę sportową, więc nareszcie będę miał czas, aby zobaczyć ją w akcji. Partnerka w końcu poczuje co to jest weekend, wyjazd rodzinny czy po prostu wspólne leniuchowanie. Do tego jest zapaloną "fitneską", która po pracy biegnie na swoje zajęcia, uwielbia góry, rower i rolki. Jesteśmy skazani na sport i nudzić się nie będziemy.

Dziś zamyka pan oczy i co widzi?

Widzę jak chodzę, spokojnie chodzę, nie śpieszę się i mam czas na to, na co wcześniej nie miałem.

Zobacz także: Z parkietu do studia tatuażu. Jakub Fiszer: Zacząłem inaczej odbierać koszykówkę
Koszykówka w Poznaniu jak domek z kart. Bartłomiej Tomaszewski: Robimy krok w tył

Źródło artykułu: