Kamil Kołsut z Berlina
Biało-Czerwonym na Stadionie Olimpijskim udawało się właściwie wszystko. Nie było wpadek, a niektórzy przechodzili samych siebie. Jak Justyna Święty-Ersetic, która najpierw wyrwała złoto w biegu indywidualnym, a półtorej godziny później dołożyła kolejne w sztafecie. Albo Konrad Bukowiecki, który kilka dni przed zawodami doznał urazu kostki, po fatalnych kwalifikacjach chciał wracać do kraju, a w finale pchnął po srebro.
Michał Haratyk kiedyś marnował czas przed komputerem. Nie wiedział, kto zacz ten Tomasz Majewski i żył z kieszonkowych od babci. Dziś jest mistrzem Europy. Marcin Lewandowski - od piątku ML9 - wicemistrzem został po najtrudniejszym sezonie w karierze, bo przez półtora miesiąca leczył łydkę. "Srebrną" Sofię Ennaoui dwa tygodnie temu sponiewierała choroba. Medalową ścieżką za Anitą Włodarczyk poszła Joanna Fiodorow, a po latach bycia tym drugim, mistrzem został wreszcie Wojciech Nowicki, który ze szczytu podium zepchnął Pawła Fajdka.
Profesor spełnia marzenia
Adam Kszczot swoje złoto zdobył po profesorsku. Jego dystans to wśród biegowych konkurencji rywalizacja najbardziej złożona; wymaga bezwzględnej władzy nad umysłem i totalnego podporządkowania ciała. Polakowi nerwy puściły dopiero podczas dekoracji. Odebrał złoto, podziękował fizjoterapeucie i psychologowi, aż wreszcie łamiącym się głosem rzekł kibicom: - Staram się spełniać wasze marzenia. A wy, będąc tu, spełniacie moje.
ZOBACZ WIDEO Justyna Święty-Ersetic: Trener był w szoku. Pytał mnie, gdzie są moje granice
Bieg na 400 metrów to mordęga, gdzie na mecie za każdym razem umiera się na nowo. "Grażynki Matusińskiego" - koleżanki ochrzciła Iga Baumgart-Witan - tak pięknie, jak wielokrotnie umierały, tak pięknie potrafiły się cieszyć. W sobotę nikt po bieżni nie krążył jak one i nikt tak długo nie udzielał wywiadów. A ich śmiech niósł się po Stadionie Olimpijskim już długo po tym, jak kibice opuścili obiekt.
Mistrzynie noc miały krótką, kolejnego dnia ruszyły do mediów. A później na dekorację, gdzie po odebraniu medali poszły w tango. Najpierw godnie gibały się na podium do melodii Alicii Keys, wreszcie wybuchły przy "I wanna dance with somebody" Withney Houston. Wulkany energii, królowe serc i gigantki sportu.
Tytani pracy
Bo lekkoatleci to stachanowcy, pół życia spędzają na obozach. Piotr Małachowski - on zakończył zawody na eliminacjach - częściej jest w Spale niż w domu. - Wygląda to tak: mój syn Henio jeszcze nie umie chodzić. Wyjeżdżam, wracam, a on już sobie radzi. Później zaczyna coś mówić. A ja znowu na obóz, trzy tygodnie, pięć dni w kraju, kolejny wyjazd i po powrocie idzie się z nim sensownie dogadać. To są te fajna lata jego życia, których pewnie nie będzie pamiętał, a ja mógłbym - opowiadał mi przed wyjazdem do Berlina.
Po wertepach do sukcesu biegła Anna Sabat. 24-latka w debiucie na ME awansowała do finału, a tam - z gorączką, po nieprzespanej nocy - była piąta. Kilka lat temu jeździła za pracą do Niemiec, mieszkała u rodziców, utrzymywała się z 250-złotowego stypendium. Wyjazd do Berlina był nagrodą za pasję. Po ostatnim starcie powiedziała: - Każdy powinien robić to, co kocha. A ja kocham biegać.
Obrazków do zapamiętania było więcej. Jak promienny uśmiech na księżycowej twarzy Damiana Czykiera - syna piłkarza, autora pracy o kursowaniu warszawskiej linii 103 - który usiadł na gorącym krześle i jako "szczęśliwy przegrany" dostał kartkę z napisem "bilet do finału", gdzie później zajął czwarte miejsce. Albo postawa Angeliki Cichockiej, która po nieudanym półfinale na 800 metrów napisała: "Nigdy się nie poddam" i przedarła się do finału na dystansie dwukrotnie dłuższym.
Mistrzostwa herosów
Mistrzostwa idealnie zamknął konkurs tyczkarzy. Finaliści wynieśli dyscyplinę na poziom niebotyczny, złoto wisiało powyżej sześciu metrów. Najważniejsze działo się jednak nie nad poprzeczką, ale już na ziemi. Kiedy Armand Duplantis poleciał po rekord świata juniorów, rywale rzucili się do niego z gratulacjami. Utonął w uściskach Lavilleniego, po chwili objął go Paweł Wojciechowski. Scena jak z plakatu, obrazek do wycięcia i oprawienia w ramkę. Sport z jasnej strony księżyca.
Lista medalistów była jak kopalnia historii. Dwa złote krążki zdobył 17-letni Jacob Ingebrigtsen, który na 1500 metrów biegł w kompanii razem z dwoma braćmi i jednym wąsem. Dziesięcioboista Arthur Abele w lutym obudził się z paraliżem lewej strony twarzy. Lekarze zabronili mu treningu, pauzował przez 6 tygodni. Po zdobyciu złota wybuchnął płaczem, a jeden z kolegów nałożył mu koronę z napisem "Mistrz 2018 roku".
Łzy rosiły też ociosaną wiatrem twarz Roberta Hartinga, dla którego zawody w Berlinie były ostatnimi w karierze. Plakaty z napisem "Ostatni krzyk" towarzyszyły berlińczykom od kilkunastu dni. Dyskobol patrzył na nich z bannerów, z okładki komiksu "Myszka Miki", a nawet - w formie iluminacji - z 119-metrowej wieży w centrum miasta.
"Złota" w biegu na 10 000 metrów Lonah Korlima Chemtai urodziła się w Kenii. Do Izraela trafiła jako niania dzieci ambasadora, zakochała się w trenerze. Wzięła ślub, dostała obywatelstwo. Zakwalifikowała się na igrzyska olimpijskie w Rio, ale nie ukończyła maratonu. Karmiła wówczas wówczas 20-miesięcznego syna, treningi z piersiami pełnymi mleka powodowały bóle ramienia. Dopiero w Berlinie w zdobyciu medalu nie przeszkodziło jej nic.
Znicze i medale
Mistrzostwa były bezpieczne. Niemcy wypięli pierś i oznajmili: "My się nie boimy". Eliminacje konkursu pchnięcia kulą, finisze chodu i maratonu oraz wszystkie dekoracje obyły się na "Europejskiej Mili": 3-tysięcznej strefie kibica oplecionej bieżnią i skrytej w cieniu Kościoła Pamięci, gdzie półtora roku temu 40-tonowa ciężarówka zabiła 12 osób.
Pod katedrą płonęły znicze, a w blasku słońca lśniły medale. Zawodnicy podczas dekoracji schodzili do sceny między kibicami, ze szczytu trybun, trochę jak gwiazdy rocka wplątane w tłum koncertu. Zapał naszych kulomiotów i młociarzy ostudził wprawdzie hymn wykonany na modłę kolędy, ale kolejne wersje - po interwencji PZLA i TVP - były już podniosłe, instrumentalne.
Dziedzictwem Zamachu w Berlinie były policyjne i wojskowe ciężarówki. W kluczowych punktach okolic Stadionu Olimpijskiego drogę blokowały drogę tak, że samochody osobowe mogły się poruszać spokojnie, ale już wehikuły większych gabarytów wstępu w okolice "strefy zero" nie miały.
"Hey Jude"
Najgroźniej było w czwartek, kiedy miasto zaczęła muskać burza, a spiker ogłosił: "Proszę zostać na stadionie, tu jest najbezpieczniej". Błyskawice strzelały na horyzoncie, ale nawałnica Stadion Olimpijski tylko popieściła. Kibice przeczekali deszcz, pomachali telefonami i po odśpiewaniu "Hey Jude" rozeszli się do domów.
Niemcy w ogóle przeżywali zawody imponująco piknikowo. W okolicach stadionu tłumnie parkowały campery, między sesjami kibice rozkładali się na trawie i okupowali ogródki piwne. A wieczorami pięknie dopingowali przyjezdnych oraz swoich. Bukowieckiemu i Haratykowi zgotowali owację na stojąco, Gubie przez "złotym pchnięciem" wybijali rytm.
Nieporządek po niemiecku
Zawody bywały bałaganiarskie, jakby ktoś wymazał z niemieckiego słownika "porządek". W biurze prasowym często brakowało wody (jedna z dostaw zrodziła owację na stojąco), zdarzały się opóźnienia i awarie systemu wyników, chód kobiet opóźnił ulatniający się na trasie gaz, a podczas konkursu trójskoku zepsuł się sprzęt i Anna Jagaciak-Michalska na swoją próbę czekała przez 50 minut w pełnym słońcu.
Niedoskonałości można zgonić na karb, euforii, bo Berlin po prostu lekką atletką żył. Miasto tętniło rytmem stadionu, każdego dnia przed rozpoczęciem sesji ze stacji metra wypełzały tłumy. Sercem zawodów był olimpijski obiekt, duszą "Europejska Mila"; że coś się dzieje, było widać, słychać i czuć. Wystarczyło spojrzeć w kierunku rozpalonego nieba, by do przechodnia z plakatu mrugnął upozorowany na Kaczora Donalda Harting albo majestatyczny w pozie oszczepnika Thomas Rohler.
Widzieliśmy ich często, bo dzięki występom Polaków przez cały tydzień snuliśmy się po mieście z wysoko podniesionymi głowami.
Autor na Twitterze:
" Biegnijcie se Grażyny, a ja Czytaj całość