Złoty medal olimpijski indywidualnie i brązowy w drużynie. Do tego brąz mistrzostw świata i zwycięstwo w Pucharze Świata. Zbigniew Bródka to jeden z najwybitniejszych polskich sportowców. Ale nie sportowe osiągnięcia są tym, z czego może być najbardziej dumny. Ma na koncie także kilkanaście (i to raczej wartość niedoszacowana) uratowanych ludzkich żyć.
Karierę skończył zaledwie kilka miesięcy temu po starcie na igrzyskach w Pekinie. Teraz może w całości oddać się rodzinie oraz pracy w straży pożarnej.
Dawid Góra, WP SportoweFakty: Wreszcie ma pan tyle czasu na rodzinę, ile chciał?
Zbigniew Bródka, złoty medalista olimpijski w łyżwiarstwie szybkim: Dziś mogę stwierdzić, że tak to chyba nigdy nie będzie. Na pewno mam go zdecydowanie więcej niż w poprzednich latach. Oczywiście sport nadal jest obecny w moim życiu każdego dnia, ale już w innym wymiarze. Kiedy muszę zrezygnować z pojedynczego treningu na rzecz rodziny, nie mam z tym problemu. I tak się też dzieje. Jednak mimo że wiele czasu poświęcam teraz najbliższym, to i tak wciąż jest go za mało. Ale to już kwestia właściwego poukładania harmonogramu. Wydaje mi się, że zawsze będzie niedosyt.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Nie wierzyli, że mu się uda. Polski minister sportu zrobił show!
Pamiętna konferencja na lotnisku sprawiła, że uchodzi pan za osobę niezwykle rodzinną.
Wtedy chyba po raz pierwszy albo drugi w życiu, podczas oficjalnego wystąpienia, łezka w oku się zakręciła. Oczywiście nie ma się czego wstydzić - tak zostałem wychowany, wyniosłem te wartości z domu. Rodzina jest najwyższą wartością. Teraz w pełni świadomie chcę tę naukę przekazać córkom.
Nie brakuje treningów z nastawieniem na realizację konkretnego celu, startu na igrzyskach, mistrzostwach świata?
Brakuje, ale powoli oswajam się z myślą, że zakończyłem karierę i już nic nie muszę. Uprawiam sport dla przyjemności, rekreacji, żeby się lepiej czuć i być sprawnym fizycznie. To też przenosi się na moją sprawność na służbie, więc zyskuje na tym moja praca.
Za jakiś czas poszukam sobie jednak celu sportowego, do którego będę dążyć. Oczywiście nie na taką skalę jak podczas kariery zawodniczej, ale niewątpliwie potrzebuję wyzwania.
Czyli potrzebuje pan rywalizacji.
Ona jest dla mnie bardzo ważna. Zawodowi sportowcy są stworzeni do rywalizacji, to nas nakręca. Sprawia, że chcemy realizować konkretny cel podczas treningów, a potem wygrywać. Ale muszę sobie jeszcze wszystko poukładać w głowie. Ściganie na najwyższym poziomie już się skończyło. Teraz jest zabawa.
Szykuje się zmiana profesji, starty w innej dyscyplinie?
Jeszcze tego nie sprecyzowałem, nie chcę sobie niczego narzucać. Poza tym wciąż mam dość napięty grafik, a zależy mi na tym, aby więcej czasu poświęcać rodzinie. Ale kiedy zacznie mi brakować sportu naprawdę mocno, prawdopodobnie skupię się na długotrwałych wyzwaniach. Myślę choćby o jeździe na rowerze, ściganiu się na długich dystansach, o wysiłkach kilkunastogodzinnych. To zawsze mnie pasjonowało. Człowiek jest w stanie cierpieć i czerpać z tego przyjemność, wytrzymać naprawdę wiele.
Zawsze podziwiałem Roberta Karasia, mistrza i rekordzistę świata w ultra triathlonie, który potrafi się nieprawdopodobnie zafiksować na osiągnięciu celu. Ostatnio widziałem relację z jego zawodów w pięciokrotnym Ironmanie - to jest coś niesamowitego. Aż nie chce się wierzyć, że człowiek jest w stanie wytrzymać taki wysiłek i podjąć go mentalnie - od początku do samego końca.
Po zakończeniu kariery czekają nie tylko nowe wyzwania. Wreszcie można zjeść to, co się lubi, napić się czegoś mocniejszego. Podobno ma pan mocną głowę.
Do wszystkiego, co robię, zawsze podchodziłem zdroworozsądkowo. Nie nakładałem na siebie zakazów, nigdy nie byłem totalnym abstynentem. Ale kiedy ma się cel do zrealizowania, trzeba powstrzymać się od tego, co psuje twoją pracę. Częstsze sięganie po alkohol niszczy formę, a przecież nie działałbym przeciwko sobie. Teraz, faktycznie, mogę od czasu do czasu wziąć udział w jakiejś imprezie bez wyrzutów sumienia.
A co z tą mocną głową?
Śmieję się, że tę słynną mocną głowę zawsze weryfikują imprezy strażackie. Najwięcej mamy ich w maju. Wtedy widać, że koledzy trochę przesadzają z opowieściami o mojej mocnej głowie!
Kiedyś po suto zakrapianej imprezie, wziął pan udział w zawodach. Koledzy "umierali", a pan osiągał znakomite wyniki.
Bez przesady, że była to suto zakrapiana impreza - zwykłe wyjście na miasto na piwo. Może z ich perspektywy tak to wyglądało. Poza tym to było dawno, w latach młodzieńczych. Podczas kariery zawodowej takie wybryki się nie zdarzały. Nie niszczyłem swojej pracy, to byłoby bez sensu.
Książkę można kupić TUTAJ
Ale dziś można to miło wspominać. W przeciwieństwie do momentu, kiedy z braku innych możliwości, ćwiczył pan jazdę na... drzwiach od remizy.
Była i taka historia, którą media nieco podkręciły - po zdobyciu przeze mnie złotego medalu, chcieli nieco ubarwić moją historię, aby była bardziej sensacyjna. Nigdy nie był to mój główny trening, a jedynie zastępczy, kiedy nie miałem dostępu do lodu. Dokładnie to był kawałek płyty paździerzowej, takiej, jakiej używa się do produkcji mebli. Przykręciliśmy z tatą drewniane ograniczniki, położyłem na to środek, który dawał poślizg, a na buty założyłem specjalne nakładki. To jest trening Heidena, wybitnego łyżwiarza amerykańskiego, który zdobył pięć medali na igrzyskach olimpijskich. A więc to nic nadzwyczajnego.
Czyli nie ściągał pan specjalnie do tego celu drzwi od remizy, aby robiły za sztuczny lód?
Nie, ale na obecne czasy takie praktyki, jak wtedy robiłem, byłyby nie do uwierzenia. Takie metody były dobre w latach 80. czy 90. Dziś to raczej element treningu uzupełniającego. Dla mnie to były ćwiczenia zamienne, kiedy nie mogłem wejść na lód, choćby będąc na służbie. Musiałem przebywać w remizie określony czas. Kiedy nie było wyjazdu do zdarzenia, mogłem w ten sposób potrenować.
Z dziennikarzami też miał pan trudno. Nawet Piotr Dębowski, znany ze znakomitego komentarza do pana złotego startu w Soczi, też panu podpadł.
Dziś wiem, że wtedy, tak naprawdę, zmotywował mnie do walki. Dopiero podczas konferencji prasowej promującej moją książkę, sam przyznał, że nie był świadomy, jak wpłynęły na mnie jego słowa.
Po starcie na 1000 metrów, kiedy zająłem 14. miejsce, podszedł i powiedział, że mi nie poszło. Ocenił to jako porażkę. Zapytałem, dlaczego mnie krytykuje - przecież doskonale wie, że mój koronny dystans to 1500 m. Zirytowało mnie to. Ale z drugiej strony dało do myślenia. Zacząłem szukać przyczyn słabego startu, podjąłem decyzję o zmianie płoz w łyżwach i to miało spore znaczenie w późniejszym sukcesie.
Dębowskiego udało się rozgrzeszyć. A co z pana rywalem w finale na 1500 m w Soczi? On już naprawdę nie zachował się tak, jak powinien.
Zgadza się. Byłem mocno zdziwiony, że tak długo trzyma go zdenerwowanie po porażce. Starałem się wejść w jego skórę, wiem, że też byłbym zawiedziony, ale i tak czułbym radość ze srebrnego medalu. A jego ta wściekłość nie opuszczała aż do ceremonii medalowej. To było widać nawet na zdjęciach. Choćby podczas wymian pojedynczych zdań czułem, że traktuje mnie jak wroga. Musiało minąć sporo czasu, aby zaakceptował swoją porażkę.
Holendrzy za wszelką cenę szukali sposobu na zdyskredytowanie pańskiego osiągnięcia. Wymyślali, że miał pan lepszy, bo wewnętrzny, tor, że zegar działał inaczej niż ten, który oni sobie włączyli…
Tak, ale to nie zmniejszało mojej radości. Pomiary na takich imprezach są najwyższej jakości. Zwycięzcę można wskazać czasem aż do czterech liczb po przecinku. Mogli nam obu przyznać złoty medal, nie miałbym z tym problemu. Ale skoro dało się to policzyć dokładnie, to dlaczego tego nie zrobić? Wygrałem o 0,003 sek. i mam wrażenie, że dzięki temu zostałem jeszcze bardziej zapamiętany. Czasami sportowcy wygrywają swoje złota ze sporą przewagą, a w moim wyścigu była dramaturgia. Potem podsycał ją zdenerwowany przeciwnik. W sporcie takie momenty się zapamiętuje.
Dramaturgii nie brakuje panu również dziś. Pracę ma pan niezwykle wymagającą.
Tak, jestem strażakiem w Państwowej Straży Pożarnej w Łowiczu. Na zmianie służbowej mamy obecnie szesnaście osób, w tym dziewięć każdego dnia pełni służbę w jednostce ratowniczo-gaśniczej. Naszym obszarem działania jest cały powiat liczący ponad 70 tys. mieszkańców. Spektrum zdarzeń jest bardzo szerokie, poczynając od wypadków drogowych, które potrafią mocno zadziałać na psychikę. Szczególnie, kiedy interweniujemy po wypadku przy dużej prędkości, a w samochodzie siedziały dzieci.
W 2013 roku, kiedy przed busa, w którym pan jechał, wbiegł mężczyzna i został potrącony, sam pospieszył pan na ratunek. I błyskawicznie przywrócił czynności życiowe. Często ratuje pan ludzkie życie?
Trudno to ocenić jednoznacznie, ale z tej perspektywy wiele osób faktycznie ma szczęście, że trafia akurat na mnie. Uważam się za osobę wykwalifikowaną i dobrą w tym, co robi. Ale chcę, żeby było jasne - to nie jest nic nadzwyczajnego - taką mam pracę. Po prostu. Cieszę się, że mam umiejętności, które pomagają ratować ludzkie życie. Każdy strażak ma przeszkolenie z udzielania kwalifikowanej pierwszej pomocy, dlatego nawet po służbie, mamy niejako obowiązek jej udzielenia.
W sytuacji, o której pan wspomniał, resuscytacja przyniosła skutek. To było po służbie. Kilkunastokrotnie w podobnych sytuacjach ratowałem ludzkie życie. Co tylko udowadnia, jak istotne są szkolenia i zaprawa w działaniach.
Kilkunastokrotnie po służbie? Jak to możliwe? Ja nie miałem właściwie ani jednej sytuacji, w której choćbym dostał możliwość uratowania czyjegoś życia.
Dlatego właśnie mówię o szczęściu w tych nieszczęściach. Kiedyś w drodze powrotnej ze studiów z Opola, przejeżdżając przez Wieluń, nagle zauważyłem, że na przejściu dla pieszych leży facet. W kałuży krwi. Obok niego zatrzymało się kilka samochodów, ale nikt nie wyszedł pomóc. Moja profesja sprawia, że od razu myślę o tym, co powinienem zrobić - trochę inaczej niż przeciętny Kowalski.
I co pan zrobił?
Ten pan oddychał, ale miał poważne obrażenia głowy. Udało mi się zatamować krew. Wtedy na miejsce, po paru minutach, dojechała policja. Jeden z funkcjonariuszy pomógł zaopatrzyć ranę i wezwał pogotowie. Do momentu przyjazdu karetki, a trwało to jakieś 15 minut, zabezpieczyliśmy tę osobę i przeciwdziałaliśmy wykrwawieniu.
Skoro to tylko jedna z podobnych sytuacji, aż trudno je nazwać przypadkowymi.
To prawda. Kiedyś tuż przed dotarciem do domu zauważyłem kolizję samochodu. Pojazd który brał udział w zdarzeniu, był mocno rozbity - wylądował poza jezdnią. O dziwo osoba, która w nim jechała, nie potrzebowała szczególne pomocy, ale przynajmniej zdążyłem zrobić rozpoznanie, jeszcze zanim przyjechała straż. Odpiąłem też akumulator, aby nie doszło do pożaru, zabezpieczyłem samochód. Potem, po przyjeździe na miejsce zdarzenia strażaków, przekazałem sytuację dowódcy, a sam odjechałem, bo akurat odwoziłem dzieci do domu. Czekały na mnie w aucie.
Ludzie pana rozpoznają podczas takich sytuacji?
Tak, zdarza się to dość często. Jednak warto pamiętać, że podczas akcji jestem przede wszystkim strażakiem, ratownikiem. Po wszystkich czynnościach mogę zrobić selfie z kimś, kto mnie rozpoznał, dać autograf. Ale to dopiero po działaniach.
Priorytetem zawsze jest ludzkie życie.
Polacy z jednym medalem w Pekinie. W przeszłości Biało-Czerwoni notowali gorsze wyniki >>
Zakończył się jeden z etapów historii polskiego sportu >>