Blisko mety, blisko śmierci. Największy dramat w maratonie

- Dwa kroki do przodu, trzy w bok. Teraz biegnie do tyłu. Oj, znowu leży - tak opisywał wydarzenia na stadionie korespondent "Daily Mirror". Anglik walczył o złoto, choć tak naprawdę - o życie.

Michał Fabian
Michał Fabian

7 sierpnia 1954 roku. Ostatni dzień Igrzysk Imperium Brytyjskiego i Wspólnoty Brytyjskiej, które odbywały się w kanadyjskim Vancouver. Kibice czekają na triumfatora maratonu (42,195 km). Wszystko wskazuje na to, że będzie nim Jim Peters, gwiazda tej dyscypliny. Człowiek, który w latach 1952-54 czterokrotnie poprawiał rekord świata na tym dystansie.

Nie może być inaczej, skoro wypracował sobie gigantyczną przewagę, sięgającą aż 17 minut. Pozostało mu "tylko" pokonać jedno okrążenie na bieżni stadionu i odbierać gratulacje. Wreszcie jest. Zawodnik z numerem 349 pojawia się w bramie Empire Stadium.
Przerażeni kibice zasłaniali oczy

"Pojawia się" - to odpowiednie słowo. Bo nie biegnie. Idzie, ale każdy krok sprawia mu olbrzymi problem. Słania się na nogach. Widać, że Peters jest w opłakanym stanie - odwodniony i wyczerpany. - Ale 400 metrów... Jakoś da radę - mówią do siebie kibice. W tym momencie rozpoczyna się prawdopodobnie największy dramat w historii biegu maratońskiego. Dramat, który mógł zakończyć się dla głównego bohatera śmiercią.

Półprzytomny Peters stara się - jakimś nadludzkim wysiłkiem - dotrzeć do mety. Jednak jego organizm już dawno odmówił współpracy. - Dwa kroki do przodu, trzy w bok. Teraz biegnie do tyłu. Oj, znowu leży - relacjonował Peter Wilson z "Daily Mirror". Publiczność, która powitała lidera oklaskami, gdy ten pojawił się na stadionie, nagle milknie. Konsternacja. Niektórzy zasłaniają oczy, wolą na to nie patrzeć.

- Ludzie na stadionie byli przerażeni - wspomina na łamach "Vancouver Sun" Doug Clement, były reprezentant Kanady w sztafecie 4x400 m, który wówczas siedział na trybunach. - Nie byli w stanie zrozumieć tego, co się działo.

Problem polega na tym, że jakakolwiek pomoc udzielona biegaczowi oznaczać będzie jego dyskwalifikację. Wszyscy łudzą się więc, że biegacz "jakoś" do mety dotrze. Peters posuwa się naprzód o kilka metrów, po czym pada. Wstaje, znów kilka metrów, zatacza się od toru wewnętrznego aż po trybuny, i kolejny upadek... Kibice w końcu nie wytrzymują i krzyczą: "przerwijcie to"! Spiker jednak prosi o spokój i apeluje o "poszanowanie dla sportowej rywalizacji".

200 metrów w... 11 minut

- To był mdły spektakl z półprzytomnym mężczyzną, któremu pozwolono na zniszczenie siebie, bo nikt nie miał ani władzy, ani zmysłu, by zainterweniować - opisywał ten moment wspomniany Peter Wilson z "Daily Mirror".

W jedenaście (!) minut angielski maratończyk pokonuje 200 m, czyli połowę dystansu dzielącego go od linii mety. W końcu kres jego męczarniom kładzie masażysta reprezentacji Anglii Mick Mayes. Peters jest blady jak śmierć. Z jego ust toczy się piana. Pojawiają się ludzie z noszami, którzy zabierają go ze stadionu. Natychmiast trafia do szpitala.

Zobacz dramat Petersa (od 7:30)

Jego życie znajduje się w niebezpieczeństwie. Przez kilka godzin pozostaje nieprzytomny. Kanadyjskim lekarzom udaje się na szczęście opanować sytuację. Peters w końcu się budzi i od razu zadaje ważne pytanie: "Wygrałem?". - Pielęgniarka powiedziała: "Wykonałeś wspaniałą robotę, Jim, naprawdę wspaniałą" - wspominał po latach Anglik.

Peters już nigdy nie stanął do rywalizacji. To, co wydarzyło się w Vancouver, odcisnęło na nim trwałe piętno. Cierpiał na zawroty. Mówił o nich "mój ból głowy z Vancouver". Z feralnego zakończenia niewiele pamiętał. - Moje nogi po prostu się poddały. To było jak próba biegu po ruchomych piaskach. Miałem szczęście, że tamtego dnia nie umarłem - przyznał.

Brak czapeczki, zła taktyka

Jak doszło do tego, że tak doświadczony maratończyk (Peters miał wówczas 36 lat i wiele startów na koncie) doprowadził swój organizm do skrajnego wycieńczenia? Wina leżała i po jego stronie, i po stronie jego trenerów.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×