Drobna nowelizacja przepisów nie zmieni w sposób drastyczny sytuacji na polskich drogach. Łatwo poprawić kodeks drogowy i zabierać prawa jazdy za przekroczenie prędkości o 50 km/h również w terenie niezabudowanym czy skończyć z pozwoleniem na jazdę z prędkością 60 km/h w mieście w godzinach od 23 do 5.
Tyle że te zmiany nie dadzą większych efektów. Co najwyżej zarobi budżet państwa, bo mniejsza dozwolona prędkość w nocy to wyższy mandat przy ewentualnej kontroli, zabranie większej liczby praw jazdy skutkować będzie tym, że jeszcze więcej śmiałków będzie ryzykować i jeździć bez "papieru".
Czytaj także: Robert Kubica poczeka na kontrakt z BMW
Dobrze, że premier Mateusz Morawiecki rozpoczął dyskusję na temat bezpieczeństwa na polskich drogach, bo jesteśmy czerwoną latarnią w Unii Europejskiej, ale zabrał się do tego od złej strony. Przedstawił pomysły najłatwiejsze. Takie, na których wręcz państwo zarobi, nie wydając przy tym ani złotówki.
ZOBACZ WIDEO Stacja Tokio. "Kurczę, co ona zrobiła?". Piotr Małachowski dostał niesamowite wsparcie
A jednak żeby coś zmienić, najpierw trzeba zainwestować. Chociażby w edukację czy poprawę infrastruktury. Premier Morawiecki jako osoba majętna odwiedził już szereg krajów i w wielu można znaleźć wzorce, z których powinna czerpać Polska.
Weźmy na przykład chociażby Hiszpanię. Tak się składa, że przez ostatni tydzień miałem okazję przejechać kilkaset kilometrów drogami na południu tego kraju. I jakież było moje zaskoczenie, gdy nawet motocykliści na maszynach o mocy ponad 200 KM trzymali się twardo przepisów.
Gdy trzeba było jechać 50 km/h, jechali. Gdy pojawiała się podwójna ciągła, a z naprzeciwka nie nadjeżdżał żaden pojazd, i tak trzymali się swojego pasa. Nawet gdy samochodem zjeżdżało się nieco na pobocze, by zrobić im miejsce. Przez tydzień nie zanotowałem ani jednego motocyklisty, którego przeciętny Kowalski nazwałby "dawcą nerek".
Skąd się to bierze? Tory. Hiszpania ma ponad 20 dużych, licencjonowanych obiektów, na których motocykliści czy też posiadacze samochodów mogą się wyszaleć. Są w stanie wykupić tzw. track daya, spędzić kilka godzin w oparach benzyny i naładować swój poziom adrenaliny. Później nie muszą już szaleć na drogach publicznych.
Co więcej, Hiszpanie mają niezliczoną ilość małych obiektów treningowych, odpowiadających wielkością parkingowi pod dyskontem handlowym. Tam wystarczy rozstawić kilka pachołków, by nawet kilkuletnie dzieci jeździły na małych motocyklach czy gokartach. Jak grzyby po deszczu rozrastają się szkółki, do których można zapisać dziecko na cykl szkoleń.
Gwarantuję, że jeśli ktoś spędzi kilka godzin na torze wyścigowym, pracując nad sylwetką na motocyklu czy jeżdżąc ze sporymi prędkościami samochodem, że aż pot będzie się lał z czoła, to opuści obiekt tak zmęczony, że nawet nie pomyśli o szaleństwach na publicznych drogach.
Hiszpanie od małego uczą się tego, że jeśli chcą jeździć szybko, to powinni to robić na torze. Podczas jednego z dnia na wypożyczonym motocyklu o pojemności 125 ccm jechałem nieco ponad 80 km/h (przy dozwolonej prędkości 90 km/h), bo na więcej nie pozwalała maszyna, a kierowcy jadący z tyłu mnie nie wyprzedzali. I to na drodze wylotowej z miasta. Czy w Polsce byłoby to możliwe?
O ile w Hiszpanii edukuje się od najmniejszego, o tyle w Polsce jest pod tym względem fatalnie. Trudno, aby było inaczej, skoro nie mamy odpowiedniej infrastruktury. Ledwie kilka torów - Poznań, Radom, Słomczyn, Łódź, Silesia, Krzywa i Kielce. Z czego część wielkością odpowiada takim, jakie w Hiszpanii nazwalibyśmy "parkingiem pod dyskontem".
Polak nie ma gdzie nauczyć się kultury jazdy. Nie jest nauczony tego, że można wynająć tor i na nim pojeździć. Efekt jest taki, że niektóre obiekty ledwo wiążą koniec z końcem. Część została już zamknięta, bo komuś przeszkadzał hałas, albo teren okazał się atrakcyjny dla dewelopera. I to trzeba zmienić, a nie zwiększać taryfikator mandatów. Bo jeśli kogoś stać na kupno mocnego samochodu czy motocykla, to będzie go też stać na zapłacenie mandatu.
Nie mam jednak wątpliwości, że w kwestii torów nic się w Polsce nie zmieni. Ich budowa i utrzymanie są znacznie droższe niż chociażby boisk piłkarskich, więc nikt nie powtórzy programu w stylu słynnych już "Orlików". Bo państwu to się po prostu nie opłaca, a w czasach wydawania ogromnych środków na świadczenia socjalne, trzeba uważać z innymi wydatkami.
Inna ciekawostka jest taka, że w Hiszpanii znajdziemy drogi wylotowe z miast, na których każde przejście dla pieszych jest podwyższone i pełni tym samym rolę progu zwalniającego. Trzeba zwolnić do 30 czy 40 km/h. I czasem nawet co kilkaset metrów. Dla mnie, jako dla Polaka, było to momentami uciążliwe, bo nie jestem do czegoś takiego przyzwyczajony. Dla Hiszpanów stało się normą. Jednak ochrona pieszego na pasach w takiej sytuacji jest nieporównywalnie większa.
Czytaj także: Czym jest DTM? Gdzie oglądać wyścigi?
Tyle że znowu. Na budowę takich przejść dla pieszych, na dodatek dobrze oświetlonych, trzeba wydać sporo pieniędzy. Zmienienie kilku zapisów w ustawie jest łatwiejsze. I zawsze można powiedzieć, że przecież coś się robi w kierunku poprawy bezpieczeństwa na drogach.