Oczywiście są to rozważania czysto teoretyczne, bo przecież odbywające się co kilka lat, tak zwane igrzyska olimpijskie, są prawdziwą kopalnią złota i nabijają portfele wszystkim wokoło: od MKOL-u, przez organizatorów, aż po międzynarodowe koncerny. Tylko dlaczego nazywać to coś mianem olimpiady? Niemal trzy tysiące lat temu, na czas igrzysk, zawieszano wszelkie konflikty zbrojne. Teraz przywódcy polityczni, wykorzystali je do rozpętania wojny na Kaukazie. To tylko jeden z wielu szczegółów, pokazujących różnicę między zawodami sportowymi odbywającymi się w Chinach, a prawdziwą olimpiadą.
Zajmijmy się jednak rzeczywistymi bohaterami pekiniady, czyli uczestniczącymi w niej sportowcami. Przez media przewinęła się ostatnio dyskusja: powinni zamanifestować swój sprzeciw, czy siedzieć cicho, nie narażając się na konsekwencje. Spór jest o tyle bezsensowny, że każdy z nich zrobi to, co uzna za słuszne. Tyle, że ich postępowanie da nam odpowiedź na pytanie o kondycję współczesnego sportu. Czy kogokolwiek z uwielbianych przez tłum "nadludzi" stać będzie na mały gest niezadowolenia, wobec zła tego świata? Czy cały współczesny sport to już tylko machina przemysłowa, napędzana wielkimi pieniędzmi? I wreszcie, czy ludzie, którzy skaczą trochę dalej, lub wyżej od przeciętnego zjadacza chleba, w związku z czym stają się dla niego idolami, są świadomi spoczywającej na nich odpowiedzialności?
Na ostatnie z tych pytań, już teraz mogę odpowiedzieć, że w zdecydowanej większości nie. Byli lub obecni olimpijczycy, pytani o protest, unikają odpowiedzi, zasłaniając się wyuczonymi na pamięć, bezsensownymi formułkami. Zresztą ich argumenty bardzo łatwo obalić. Politowanie wzbudza idol tysięcy młodych ludzi uprawiających sztuki walki, Paweł Nastula. Człowiek, który na wieki zapisał się w historii judo, broni swoich młodszych kolegów, powtarzając za Komunistyczną Partią Chin, że sportu nie można mieszać z polityką. Ja wiem, że siła fizyczna nie zawsze idzie w parze z rozumem, ale wystarczy zajrzeć do Internetu, by przekonać się, że prawa człowieka to nie kwestia polityki, tylko niezbywalne przywileje, należące się jednostce, niezależnie od tego kim jest i gdzie żyje. Tu nie chodzi o nawoływanie do obalenia ustroju, albo zastąpienie jedynie słusznej partii inną jedynie słuszną partią. Protest przeciwko działaniom chińczyków w Tybecie nie będzie więc aktem politycznym, a zwykłym wyrazem ludzkiej solidarności i człowieczeństwa.
Olimpijscy herosi powtarzają też, że boją się utraty medali. Faktycznie, gospodarze imprezy do spółki z MKOL-em, zadbali o to, by maksymalnie utrudnić jakiekolwiek próby publicznej manifestacji swoich przekonań. Karą za próbę wychylenia się, ma być dyskwalifikacja. No i co z tego? Czy odgórną decyzją kilku panów w krawatach, można komuś odebrać uczciwie wywalczone zwycięstwo? Przecież to absurd. Co więcej, ktoś taki nie tylko nie przegra, ale wygra podwójnie. Jako sportowiec i jako człowiek. Nie tylko odniesie zwycięstwo nad konkurentami, ale też nad sobą samym. Pokaże, że jest godnym następcą starożytnych mistrzów. Nie mówiąc już o sławie, która go czeka.
Przecież to wszystko jest logiczne. Czemu więc nie potrafią tego zrozumieć uczestnicy pekiniady? Odpowiedź nasuwa się sama, ale mam głęboką nadzieję, że jest fałszywa. Czyżby to pieniądze decydowały o tym, że sportowcy ośmieszają się, przytaczając argumenty, które naiwnie przyjmują kibice i media? Czy chodzi o kontrakty ze sponsorami oraz narodowymi komitetami olimpijskimi, które uzależniają wypłatę premii od nałożenia sobie knebla? Mam wielką nadzieję na to, że znajdą się sportowcy, którzy mimo wszystkich przeciwności, odważą się zaprotestować. Jeśli zrobi to któryś z Polaków, będę dumny bardziej, niż z wysłuchania Mazurka Dąbrowskiego na tej pseudoolimpiadzie.