Porażki, także te sportowe, niemal zawsze bolą. Jak ciężko jest się pogodzić z przegraną w imprezie, do której przygotowywało się kilka lat najlepiej wiedzą sami zawodnicy. Ci, którzy przez wiele miesięcy wylewali na treningach litry potu, często walcząc nie tylko ze zmęczeniem, ale także z bólem i urazami, czy tęsknotą za najbliższymi.
Przegrać można jednak na wiele sposobów. Czasami przeciwnicy są po prostu lepsi, czasami przegrywa się z urazem, a czasami decyduje pech. Tak samo było w Pekinie, gdzie wielu naszych faworytów zmagania zakończyło poza podium jednak ich porażki trudno porównywać. Biało-czerwoni przegrywali w różnych okolicznościach i do Polski wracają w różnych nastrojach. A u kibiców współczucie dla pokonanych często miesza się z rozczarowaniem, zwłaszcza, gdy przed starem oczekiwania były większe. Są jednak też porażki, z którymi szczególnie trudno się pogodzić, i o których dyskutować będzie się jeszcze długo po zakończeniu olimpijskich zmagań.
Ja nie mogę zapomnieć przede wszystkim o porażce, jaką w Pekinie poniosły polskie siatkarki. Nie dlatego, że przegrały z USA, Kubą, Chinami, czy nawet Japonią, ale dlatego, że porażkę poniosły nie tylko na boisku, ale także, a może przede wszystkim poza nim.
Kiedy Marco Bonitta został wybrany szkoleniowcem polskich siatkarek wiedzieliśmy, że to może nie być łatwa współpraca. W styczniu, gdy biało-czerwone walczyły o olimpijską nominację wydawało się jednak, że włoski szkoleniowiec i nasze Złotka znaleźli wspólny język. Niestety potem było już tylko gorzej…
W ostatnich miesiącach w kadrze Bonitty sporo było konfliktów i nieporozumień - z czyjej winy? To chyba nie jest odpowiedni czas, żeby o tym rozstrzygać, zresztą w takich sytuacjach rzadko kiedy winna jest tylko jedna strona. Błędy popełniły pewnie zarówno same zawodniczki, jak i trener. Faktem jest, że do Pekinu polskie siatkarki pojechały targane wieloma wewnętrznymi problemami, a w takich okolicznościach bardzo ciężko osiągnąć jest sukces.
Sportowcom zdarza się mówić, że nie wszyscy muszą się kochać, ważne, żeby na boisku byli prawdziwym zespołem. Owszem, ale żeby na boisku stanowić drużynę trzeba szanować się także poza nim. Zespoły, w których wiele jest wzajemnych żalów i animozji rzadko kiedy odnoszą sukcesy. A jak wielką siłę mają te ekipy, które są prawdziwymi DRUŻYNAMI najlepiej pokazali hiszpańscy siatkarze, którzy rok temu nieoczekiwanie wygrali mistrzostwa Europy.
Hiszpanie w finale mistrzostw Starego Kontynentu nieoczekiwanie pokonali Rosję - zespół, który wydawał się dysponować znacznie większą siłą. Na boisku lepsi byli jednak gracze z Półwyspu Iberyjskiego - mimo krzywdzących ich decyzji sędziowskich i wrogo nastawionej do nich moskiewskiej widowni. Hiszpanie wygrali, bo w najtrudniejszych chwilach nie mieli do siebie pretensji - stanowili jedność, byli drużyną, w której każdy znał swoje zadanie, i w której każdy starał się wesprzeć kolegów.
Kto wie może Hiszpanie wygrali w Moskwie, bo zadziałał efekt synergii? W psychologii jest to zjawisko, które polega na tym, że wspólne działanie daje lepsze efekty niż suma działań indywidualnych tych samych osób. Przykładowo dwie osoby wspólnie mogą być w stanie podnieść 80 kilogramową sztangę, choć w pojedynkę każda z nich może podnieść co najwyżej 30 kilo. A Hiszpanie, choć indywidualnie na niemal każdej pozycji byli słabsi niż Rosjanie, to jako zespół byli silniejsi niż podopieczni trenera Alekno.
Nie jestem dziś w stanie z całą pewnością napisać, że gdyby w polskim zespole panowała lepsza atmosfera, to nasze siatkarki osiągnęłyby inny wynik. Kto wiem może biało-czerwone i tak przegrałyby z Kubankami, Amerykankami, Japonkami i Chinkami, ale może wtedy rozczarowanie byłoby mniejsze. Bo wtedy mielibyśmy pewności, że Polki przegrały, bo po prostu były słabsze, a nie dlatego, że w zespole zabrakło dobrej atmosfery, wzajemnego zrozumienia i wsparcia. Ale może gdyby ekipa Marco Bonitty stanowiła prawdziwą drużynę, to zadziałaby efekt synergii i z Pekinu polskie zawodniczki wracałyby w dużo lepszych nastrojach?
W Pekinie przegrali też podopieczni Raula Lozano. Być może nawet to oni bardziej rozczarowali, bo wobec nich, zwłaszcza po fazie grupowej turnieju, oczekiwania były bardzo duże. Marzyliśmy o medalu, a tymczasem pokonali nas Włosi, którzy lata świetności mają za sobą. Różnica pomiędzy polskimi siatkarzami, a siatkarkami jest jednak ogromna, przynajmniej moim zdaniem. Siatkarze przegrali z Włochami po ciężkiej walce, przegrali, bo tego dnia zagrali minimalnie gorzej. Na ten najważniejszy turniej czterolecia pojechali jednak świetnie przygotowani i nie chodzi mi tu tylko o przygotowanie fizyczne. W przeszłości także w ekipie Raula Lozano były konflikty i nieporozumienia, ale w Pekinie nie było tego widać. W stolicy Chin biało-czerwoni byli drużyną. Wzajemnie się mobilizowali i wspierali. Rezerwowi nie mieli pretensji, że nie grają, a podstawowi zawodnicy nie obrażali się, gdy argentyński szkoleniowiec dokonywał zmian. Polscy siatkarze razem walczyli, razem wygrywali i razem przegrali - o ekipie Marco Bonitty nie można tego napisać.
Oglądaj siatkówkę kobiet w Pilocie WP (link sponsorowany)
Oglądaj siatkówkę mężczyzn w Pilocie WP (link sponsorowany)