Dla jednych Andrzej, dla innych Andrij. Od ponad 30 lat mieszka w Polsce, w latach 90. należał do najlepszych obcokrajowców w polskiej Ekstraklasie. Dwukrotny mistrz Polski z Widzewem Łódź dziś żyje poza futbolem. Ostatnio w nieustannym lęku o najbliższych, którzy zostali w Kijowie.
- Pomoc, którą ofiarujecie jest niezwykła. Liczę, że broń, która płynie na Ukrainę ze świata i jednoczesne sankcje uderzające Rosję, złamią Putina. Ekonomia plus kolejne tysiące ofiar, bo dużo Rosjan ginie na tej wojnie, zniechęcą najeźdźcę. Oglądałem filmy z ostatniej parady w Moskwie. Nie było tak jak zawsze. Nie widziałem takiego entuzjazmu, samolotów też nie dostrzegłem. Oczywiście, on nigdy nie przyzna się do klęski, nawet jeśli ją poniesie - mówi 54-latek.
Zbigniew Mucha, "Piłka Nożna": Co robi człowiek, który 25 lat temu przy Łazienkowskiej strzelił ostatniego gola w jednym z najbardziej pamiętnych meczów w historii polskiej ligi, kiedy Widzew pokonał 3:2 Legię?
Andrzej Michalczuk, były piłkarz Widzewa Łódź (1992-2001): Mieszkam w Łodzi, pracuję w firmie produkującej między innymi namioty handlowe. Dużo jeżdżę po Polsce i Europie, najczęściej busem rozwożę towar.
ZOBACZ WIDEO: Z Pierwszej Piłki #8: co dalej z Lewandowskim? Transfer na horyzoncie
I tak zupełnie z dala od piłki? Żadnej trenerki, pracy z młodzieżą, niczego?
Po zakończeniu kariery próbowałem trenerki w Stali Głowno. Szybko jednak zapał minął. Kiedy jesteś piłkarzem, jest trochę inaczej. Natomiast trenerów w klubach nie traktuje się z należytą powagą. Zbyt mało zaufania, wyłącznie presja, oczekiwanie wyniku, a jak go brakuje, to do widzenia. Z kolei nad pracą z dziećmi czy młodzieżą nawet się zastanawiałem, ale chyba brakowałoby mi do tego serca, cierpliwości, a już na pewno wszystkich uprawnień. Tak więc żyję spokojnie, identycznie jak miliony Polaków. Jak jest zdrowie i robota, to już jest dobrze.
Ktoś jeszcze zaczepia na ulicy, pamięta?
Starsi na pewno, z młodszymi różnie bywa. Są tacy, którzy wyniki Widzewa znają na wyrywki z kilku dekad, ale widzę, że kiedy patrzą, przyglądają się, to twarzy nie bardzo rozpoznają.
Nieprzyjemności się jeszcze zdarzają?
Teraz nie. Kiedyś w Łodzi różnie bywało, bo wiadomo, że miasto jest podzielone. Ale nawet jeśli dziś spotkam starych kibiców ełkaesiaków, to nie myślą o zaczepkach. Mają po 40, 50 lat i inne sprawy na głowie niż ubliżanie Michalczukowi. Pełen spokój.
W Łodzi tak, w Kijowie nie bardzo, a na wschodzie Ukrainy trwa koszmar. Jak pan to znosi?
Tego nie da się tak po prostu opowiedzieć. Ja i tak wiem niewiele, dopiero ci, którzy są tam, mogą powiedzieć coś o strachu, cierpieniu, rozpaczy, ale i nadziei.
Jak pan dowiedział się o wojnie? Tak jak my wszyscy w Polsce - z telewizji, Internetu?
To było potem. Najpierw o piątej rano zadzwoniła żona, która przebywała w Kijowie. Wiadomość porażająca, choć przecież niepokój był, a poza tym wojna w Donbasie trwała tak naprawdę już od dawna. Od ośmiu lat żyliśmy z tym koszmarem. Trwały walki, były strzały, ludzie ginęli, choć ostatnio rzadziej. To jednak było nic w porównaniu z tym, co zaczęło się 24 lutego.
Ja zimą byłem u rodziny w Kijowie. 16 stycznia przyjechałem do Polski, oni tam zostali. Pierwsze dni właściwie nie odchodziłem od telewizora, po dwa, trzy razy dziennie dzwoniłem do żony i brata. Myśli latały po głowie. Rok temu byliśmy w Odessie na urlopie, nad Morzem Czarnym... Wierzyć się nie chce.
Teraz widzę jak Putin składa kwiaty ku czci miasta-gieroja, czyli Odessy, a w tym samym czasie sowieckie rakiety spadają na to miasto. Masakra. Tego nie da się objąć rozumem. Kiedy co chwila dochodziły doniesienia o odkrywanych grobach, o mordach na dzieciach, praktycznie się rozklejałem, choć raczej do mazgajów nie należę. Tak naprawdę pomagała praca. Człowiek wpadał w wir, siadał za kierownicą, musiał coś robić. Inaczej chyba bym zwariował.
Ktoś z pana bliskich ucierpiał?
Na szczęście nikt.
Nie chcieli jechać do Polski?
Kiedy Rosjanie podeszli pod Kijów i byli w Buczy czy Irpieniu, żona ewakuowała się w bezpieczniejsze miejsce, bardziej na zachód, tam przeczekała. Brat ma 50 lat i teoretycznie wciąż jest w wieku poborowym, nie mógł wyjechać z kraju, został w mieście. Jego syn zaciągnął się do wojsk obrony terytorialnej, z kolei córka nie chciała opuścić ojca.
Starałem się w tej sytuacji pomagać innym. Organizowałem zbiórki, zostałem ambasadorem naszej sprawy wśród kibiców Widzewa. Pomogłem sprowadzić do Polski dziewięć osób. Wciąż tu są, nie chcą jeszcze wracać. Od kiedy trochę w Kijowie się uspokoiło, dużo osób już wróciło do stolicy. Żona nawet mówi, że znów są korki na mieście. Ludzie starają się normalnie żyć, choć mer Witalij Kliczko przestrzega, by za szybko nie wracali. Gdy o tym myślę, to dochodzę do wniosku, że człowiek do wszystkiego jest w stanie przywyknąć, nawet do nieustannego zagrożenia, i to dopiero jest straszne.
A nie boi się pan, że świat przywyknie do tej wojny, tak jak przywykł do wojny w Donbasie? Że Ukraina koniec końców zostanie sama?
Jest taka możliwość, choć na razie widzę jak bardzo wojna wszystkich poruszyła. Polska to w ogóle sprawa wyjątkowa, pomoc, którą ofiarujecie jest niezwykła. Liczę jednak, że broń, która płynie na Ukrainę ze świata i jednoczesne sankcje uderzające Rosję, złamią Putina. Ekonomia plus kolejne tysiące ofiar, bo dużo Rosjan ginie na tej wojnie, zniechęcą najeźdźcę. Oglądałem filmy z ostatniej parady w Moskwie. Nie było tak jak zawsze. Nie widziałem takiego entuzjazmu, samolotów też nie dostrzegłem. Oczywiście, on nigdy nie przyzna się do klęski, nawet jeśli ją poniesie.
Często pan bywał na Ukrainie?
Dwa, trzy razy w roku. Niedawno widziałem film prezydenta Wołodymyra Zełenskiego nagrany podczas spaceru Chreszczatykiem. Widziałem w tle kwitnące kasztany, z tego słynie moje rodzinne miasto. Widziałem uprzątnięte ulice, ale wiem, że kilkaset domów zostało zniszczonych. Na szczęście Dniepr płynie wciąż w tą samą stronę. Jako dziecko łowiłem w nim ryby, ba - nawet zeszłego lata podczas urlopu wybrałem się z wędkami nad Dniepr.
Kiedy przyjechał pan do Polski w 1990 roku, nie mógł przypuszczać, że ta wizyta potrwa tak długo.
Nawet kiedy otrzymałem polskie obywatelstwo, to też nie wiedziałem jeszcze, jak to wszystko się potoczy. Niedawno koledzy uświadomili mi, że już dłużej mieszkam w Polsce, niż mieszkałem na Ukrainie. Przyjechałem, żeby grać w piłkę, życie poprawić, ale o wielkiej karierze nie myślałem. To był wyjazd trochę w ciemno. Ruszyłem z kolegą, Olegiem Riabko. Zaczepiliśmy się w ówczesnej trzeciej lidze, w Chemiku Bydgoszcz. Na wszelki wypadek zabraliśmy jednak ze sobą trochę rzeczy na handel. Młynki do kawy, pastę do zębów, takie tam różności. Na szczęście jakoś się udało.
Ale pan był przecież wychowankiem Dynama Kijów, reprezentantem Ukrainy juniorów, zdobywcą Pucharu Kazachstanu, czyli już wówczas nie byle kim.
Ale zacząć musiałem od dołu. Potem był awans z Chemikiem do drugiej ligi, zostałem królem strzelców, bo przyjechałem do Polski jako napastnik i dopiero później zostałem przesunięty do tyłu i na bok. Ale to już w Łodzi, bo dostrzegł mnie Widzew, a prezes Ludwik Sobolewski to był konkretny facet. W ten sposób zostałem piłkarzem Widzewa na całe dziesięć lat.
A co się stało z pańskim kolegą?
Oleg pograł trochę w piłkę - między innymi w Chemiku i Elanie Toruń. Został w Polsce. Mieszka, tak jak ja, w Łodzi.
To jednak Michalczuk zrobił karierę. Kiedy wspomina się tamten zespół Widzewa, to po pierwsze: były pieniądze i zawodnicy, po drugie: panowała znakomita atmosfera w zespole. Raczej umniejsza się rolę Franciszka Smudy.
Być może tak jest, ale nie wolno trenerowi odbierać zasług. Uczył nas pressingu, agresji. Z charakteru i waleczności Widzew zawsze słynął, ale Smuda to pielęgnował i dobierał piłkarzy. Był z jednej strony jak kumpel, z drugiej potrafił opierniczyć ostro. Na boisku nie było przebacz. Nie raz w naszą stronę leciały z ławki trenerskiej bidony czy butelki.
No ale to pan jako pierwszy powiedział, że Widzew mogłaby nawet sprzątaczka prowadzić.
No tak powiedziałem - pół żartem, pół serio. Zespół był wspaniały, to prawda, rozumieliśmy się bez słów, wystarczyło spojrzenie kolegi, byś wiedział co masz zrobić na boisku. W sezonie 1995/96 na 34 mecze wygraliśmy 27, siedem zremisowaliśmy. Dlatego tak powiedziałem. Ale mimo wszystko nie odbierajmy Smudzie zasług.
Piłkarzy można było spotkać na mieście, w Johnie Bullu, bawiliście się razem, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo wyniki się zgadzały.
Nie do końca. Jeśli przyszedł nieudany mecz, a ktoś gdzieś zaplątał się wcześniej na mieście, to mógł od kibiców usłyszeć wiązankę. Natomiast atmosfera była w drużynie świetna. Jak ktoś miał coś na duszy, to szło się porozmawiać przy stole. Niczego nikt nie dusił, problemy rozwiązywaliśmy wspólnie. I nie było tak, że szło trzech, a reszta aby szybciej do domu. Jak wychodziliśmy na kawę czy piwo, to w dwunastu, piętnastu. A kadry wówczas nie były przecież tak liczne jak obecnie. Praktycznie więc szedł cały zespół.
Te więzy przetrwały?
Oczywiście. Ostatnio wpadł do mnie prosto z Białegostoku Daniel Bogusz. Posiedzieliśmy trochę... Z Radkiem Michalskim mam kontakt, z innymi też. My byliśmy kumplami - nie tylko z boiska, ale w życiu. Jak na wczasy się jechało, to w kilku - z żonami, rodzinami. Jak się przeprowadzałem, to firmy przewozowej nie musiałem szukać, bo mistrzowie Polski - Bogusz, Bajor czy Citko przyjechali graty mi nosić.
Michalczuk to serce do walki i płuca do biegania. Goli zbyt dużo pan nie strzelał, ale jak już, to pamiętne.
Zgadza się, najbardziej pamiętnego przy Łazienkowskiej, na 3:2, w doliczonym czasie gry. Cóż to był za mecz. Zapewniliśmy sobie wówczas praktycznie mistrzostwo. Ja o tej bramce właściwie nie muszę pamiętać, pamiętają za mnie kibice. Nie ma rozmowy z nimi, by mi nie przypomnieli.
Rzeczywiście wtedy, przed meczem z Legią w 1997 roku, tak twardo negocjowaliście z właścicielami premie, że kierownik Tadeusz Gapiński musiał być gwarantem i siedział na ławce z wypchanymi banknotami kieszeniami marynarki?
Prawda. Nie była to cała kasa, którą wynegocjowaliśmy, ale kiero sporo jednak zabezpieczył.
Ta drużyna osiągnęła maksimum czy jednak za szybko się wszystko skończyło?
Można było wycisnąć więcej. Wystarczyło kilka transferów do klubu zamiast z klubu i nie byłoby na nas mocnych przez długi czas. No ale wiadomo jak jest i jak było - klub musiał zarabiać, a piłkarze pięknie się promowali. Gdyby właścicieli było stać na ich zatrzymanie, to by zatrzymali, ale to było nierealne.
Niczego co związane z Widzewem pan nie żałuje?
Niczego.
A tego, że rozminął się pan z Anatolijem Demianianką?
W pewnym stopniu może tak, bo to jednak byłby zaszczyt zagrać z nim w jednym zespole. Tyle że nie był to już ten sam Demianienko co w latach osiemdziesiątych, w lidze Związku Radzieckiego. Wtedy jako prawy obrońca strzelał więcej goli od napastników. Pamiętam jak podawałem mu piłki na meczach Dynama. W jednym zespole nigdy nie zagraliśmy. Ja zresztą nigdy w seniorach Dynama nie wystąpiłem, to niespełnione marzenie.
Zagrał pan za to ponad 200 meczów w polskiej lidze, długo był pod tym względem jej rekordzistą wśród obcokrajowców. Dziś to rzadkość - przyjeżdżają i wyjeżdżają.
Tych meczów mogło być znacznie więcej, ale dwie poważne kontuzje i cztery operacje mocno mnie wyhamowały. To jednak prawda, że dziś inaczej budowane są drużyny, może inna jest również mentalność. Takich ludzi jak ja czy Vuković raczej już trudno spotkać. Choć z drugiej strony Flavio Paixao strzelił już sto goli w polskiej lidze. Kosmiczny wynik dla każdego, a co dopiero dla obcokrajowca.
Za chwilę baraże do mistrzostw świata z udziałem Ukrainy. Pewnie dla wielu Ukraińców to dziś trochę bez znaczenia?
Myli się pan. Mimo wojny ludzie żyją sportem. Jest on dla nich ważny. Była wielka radość, gdy sportowcy ukraińscy zdobywali medale na ostatniej paraolimpiadzie. Nie wiem co będzie w meczu ze Szkotami, nie wiem w jakiej dyspozycji będą zawodnicy. Teoretycznie sporo ich gra na Zachodzie, więc powinni być przygotowani. Ale moim zdaniem dużą rolę może odegrać czynnik mentalny. To co przeżyli, co dzieje się z ich krajem i bliskimi, powinno wyzwolić dodatkowe pokłady energii. To chyba Jarmołenko powiedział, że wojna nie przeszkodzi im godnie zaprezentować się w barażu. I ja w to wierzę.