Prawdą jest, że debiut "Lewego" w La Liga był taki sobie, ale na pewno nie był blamażem. Ani Lewandowskiego, ani Barcelony.
Mam świadomość, że żyjemy w czasach kultury instant, czyli klient wszystko musi mieć natychmiast. Jeśli nie ma to jest to dramat, kompromitacja, blamaż. I niczego tu nie wyjaśnisz, bo już się z tego kręci wielką awanturę. Media umiejętnie podnoszą temperaturkę w każdej dyskusji, w której widzą potencjał klikalności i tak się to wszystko kręci. A jednak określenie sobotniego występu Barcelony blamażem, świadczy tylko o tym, że autor nie zna znaczenia tego słowa.
Debiut Lewandowskiego w La Liga więcej mówi o nas Polakach, o naszych oczekiwaniach, niż o samym Robercie, jako nowym piłkarzu FCB. Mówi nam o tym, że po raz kolejny mierzymy się z własnymi demonami, z kompleksem niższości, z wielką potrzebą docenienia przez cały świat. Przerabialiśmy już to nie raz w ostatnich dekadach, przy małoszomanii, citkomanii czy kubicomanii. A nawet przy tym powszechnym poczuciu dumy, jaka nas rozpierała z faktu, że papież jest Polakiem.
Dziś to Lewandowski musi się mierzyć z tym narodowym mitem, z tą nieutuloną tęsknotą. To on ma dźwignąć na własnych barkach ciężar polskich oczekiwań. Świat ma podziwiać Roberta, czyli - w domyśle - nas wszystkich mieszkających tu, w kraju nad Wisłą.
ZOBACZ WIDEO: Kibice po pierwszym meczu Barcelony w nowym sezonie. Tak oceniają Lewandowskiego
W sobotni wieczór na trybunach Camp Nou było mnóstwo kibiców z Polski, widać było wiele biało-czerwonych flag. A i w kraju oczekiwania, że "Barca" wygra przynajmniej 5:0, a "Lewy" strzeli kilka bramek, nie były rzadkością.
Barcelona nie wygrała, Robert gola nie strzelił, ale też nie stało się nic, co pozwalałoby na jakąkolwiek panikę, albo przedwczesną ocenę, że Robert do swojej nowej drużyny nie pasuje. Że to nie gra i nie będzie grało.
Otóż będzie, spokojnie. Będzie. To było widać nawet w tym sobotnim, bezbramkowym meczu z Rayo Vallecano. Barcelona biła głową w mur. Wystarczył wysoki pressing piłkarzy gości i już nie udawało się tak sprawnie budować akcji, jak w przedsezonowym meczu o Puchar Gampera z Pumas Unam. Meksykanie zostali zmiażdżeni 6:0 i to niesamowicie - ale i niepotrzebnie - rozbudziło oczekiwania. A rzeczywistość w La Liga jest taka, że nawet słabszy rywal jest w stanie odebrać punkty faworytom. To nie jest Bundesliga, w której Bayern rywalami zazwyczaj zamiata podłogę. W Hiszpanii Lewandowski ma wyżej zawieszoną poprzeczkę. Będzie mu trudniej, będzie potrzebował czasu, żeby nauczyć się tej ligi i lepiej poznać partnerów z drużyny. Ale bądźmy spokojni.
Kilka dni temu zapytano Lewandowskiego czy zadowoliłoby go 22 bramki strzelone w sezonie. - Oj, jednak nie - odpowiedział z uśmiechem Robert, potwierdzając, że nawet on sam ma dużo większe oczekiwania.
Po sobotnim meczu z Rayo widać wyraźnie, że naprawianie drużyny, przywracanie blasku Barcelonie, chwilę jeszcze potrwa. To jest proces, tu nic nie stanie się natychmiast.
Rozumiem dyskomfort polskiego kibica, gdy widzi, że bohaterem Barcelony zostaje bramkarz Ter Stegen, choć przecież zamierzaliśmy odnaleźć herosa tego wieczoru po przeciwnej stronie boiska, w tym drugim polu karnym. Rozumiem pewne rozczarowanie Polaków, którzy chcieliby, żeby bajka o Lewandowskim - najlepszym piłkarzu świata trwała nadal. Spokojnie, czas na fiestę i "goleadę" jeszcze przyjdzie.
Bo Robert jest nadal świetnym napastnikiem, a po jego staraniach na boisku widać jak bardzo mu zależy na sukcesach Barcelony. Jeszcze koledzy nie mogą go znaleźć w odpowiednim momencie w polu karnym, jeszcze on sam chowa się gdzieś między stoperami rywala, ale widać, że Robert pracuje, że szuka sobie miejsca, wychodzi do podań, nawet tych zbyt mocnych czy piłek zagranych zbyt wysoko. A w 70. minucie meczu z Rayo entuzjazm kibiców na Camp Nou, wzbudził nie strzał "Lewego" na bramkę, ale jego udany odbiór piłki wślizgiem. Nie zapamiętałem takich wślizgów Roberta w Bayernie... Zapamiętałem za to, że w Monachium wykonywał wszystkie rzuty karne i niemal wszystkie wolne. W sobotę Barcelona miała dwa rzuty wolne. Jednego wykonał Raphinha, drugiego Ansu Fati, choć Lewandowski przez moment też stał przy piłce i wyglądał na kogoś, kto ma ochotę uderzyć na bramkę. A jednak oddał piłkę 19-letniemu dzieciuchowi (który zresztą strzelił bardzo niecelnie). W Bayernie taka sytuacja nie mogłaby mieć miejsca. Tam był Robert ponad drużyną. W Barcelonie on sam pokazuje, jak bardzo stawia na team spirit. To dowód na to jak bardzo mu zależy. A zależy mu bardziej niż kiedykolwiek w ostatnich sezonach.
Xavi jest trenerem jeszcze mało doświadczonym i też potrzebuje czasu. Dopiero musi wymyślić tę swoją Barcelonę, bo po drużynie nie widać jeszcze konkretnego pomysłu na grę. Wiadomo, że nie będzie to tiki-taka, tylko futbol bardziej bezpośredni. Ofensywny, porywający i przede wszystkim skuteczny, bo tego w pierwszym meczu nowego sezonu najbardziej zabrakło.
Co by się jednak nie stało, jakkolwiek by się nie potoczyła kariera Roberta w Barcelonie, to ja osobiście cieszę się, że on tam trafił. Dziś pół Polski drze szaty, że debiut "Lewego" nie spełnił oczekiwań. Są spory, toczą się dyskusje, jest lekka histeria. Takie emocje wywołuje legendarna "Barca"!
A teraz wyobraźcie sobie, że do transferu w ogóle nie doszło i że Lewandowski jednak został w Bundeslidze. I wczoraj wieczorem dostalibyśmy informację, że Bayern właśnie wygrał 3:0 z np. Mainz, a "Lewy" strzelił gola. Albo nawet dwa.
Kogo by to w ogóle obchodziło? Polacy nie poświęciliby temu tematowi nawet tyle uwagi, co problemowi jaką kiełbasę kupić na niedzielnego grilla.
Dariusz Tuzimek, dziennikarz WP SportoweFakty