21 sierpnia minęło sześć lat od jego debiutu w Napoli. Dokładnie co do dnia, zrobił sobie z tej okazji prezent w postaci dwóch asyst w meczu z Monzą. Jednak to 2,5 tygodnia później, kiedy zaliczał 287. występ w błękitnych barwach, urządził huczną imprezę.
Tak zabawił się kosztem Liverpoolu, że włoscy dziennikarze musieli potężnie wysilić wyobraźnię, żeby słowem oddać jego boiskowe czyny. Nazwali go towarem luksusowym, o którego bezcennej wartości informowały dwa wbite gole (poparte asystą) finaliście poprzedniej edycji Ligi Mistrzów.
Na cienkiej linii
Na nowo stał się więc nietykalnym skarbem, wartością o publicznym znaczeniu i biada temu, kto wyciągnąłby po niego ręce. A przecież nie dalej jak w sierpniu sami neapolitańczycy wciskali go w cudze ręce. Wystarczyło krótkie "si" wypowiedziane przez Piotra Zielińskiego i w okamgnieniu zamieniłby słoneczny Neapol na deszczowy Londyn.
ZOBACZ WIDEO: Fenomenalny gol Podolskiego, ostatnia prosta do mundialu, wielka seria Lewego przerwana - Z Pierwszej Piłki #25
West Ham wystartował do transferu Polaka z 35 mln euro, ale przyciśnięty w trakcie bardziej zaawansowanych rozmów bez problemu podniósłby cenę o przynajmniej 5 mln. Jednak do rozmów na wyższym szczeblu nigdy nie doszło, bo zamiast "si" było niezmienne i zdecydowane "no".
Zieliński nie chciał opuszczać Neapolu, nie ruszało go zbytnio, że w Premier League zarabiałby o milion lub półtora więcej. Zarabiasz 4, czy zarabiałbyś 5 to przecież nadal jesteś milionerem, nieprawdaż? Parę lat wcześniej przeszedł mu obok nosa Liverpool i nie żałował, to przy całym szacunku - West Ham nie robił wielkiego wrażenia.
Podobnie zresztą jak ten cały letni ferment wokół jego aktualnego klubu. Być może już w okresie przygotowawczym zorientował się, że w nowych piłkarzach Napoli tkwi cudowna moc i będą wprawdzie inni, ale nie gorsi od starych mistrzów: Lorenzo Insigne, Driesa Mertensa, Kalidou Koulibaly’ego i Fabiana Ruiza, z którymi niejeden mecz wygrał i wiele przeżył i którzy niemal jednocześnie rozjechali się w cztery strony świata.
Kibice jednak tego nie widzieli i nie wiedzieli, dlatego w mieście panował umiarkowany pesymizm. Już przy pierwszych niepowodzeniach miał przerodzić się w depresję, której pod Wezuwiuszem dawno nie sięgnęli, ale tym razem czuli się na nią przygotowani.
Przed inauguracją sezonu wszyscy odpowiedzialni za Napoli, od prezydenta począwszy, przez trenera, a na piłkarzach skończywszy chodzili po bardzo cienkiej linii. I przeszli po niej tanecznym i pełnym gracji krokiem baletnicy. Mieli znaleźć się w czyśćcu i zostać strąceni do piekła, tymczasem stworzyli sobie raj, który zachwycił wszystkich.
Kwicza Kwaracchelia został Kwaradoną, Kim Min-jae - skałą, Giovanni Simeone - na trasie Ligi Mistrzów zostawił daleko w tyle sławnego ojca. I można by długo ciągnąć tę wyliczankę, bo wszystkie ryzykowne zakłady okazały się wygrane. Zieliński, który odważnie postawił na niepewną przyszłość w Neapolu, też odniósł sukces.
Zszarzały
Nijakich pierwszych pięć miesięcy tego roku, tak przecież mało w kontekście całej historii rozpoczętej w 2016, wystarczyło, żeby podważyć sens jego dalszej obecności w kadrze Luciano Spallettiego.
Na początku nic nie zapowiadało zakłóceń w tym nowym połączeniu. Tak jak z Maurizio Sarrim, Carlo Ancelottim i Gennaro Gattuso odpowiadał za efekty specjalne w drużynie, za błysk geniuszu, za fantazję, za coś extra. Jak mało kto, łączył wysoką jakość z ilością. Frekwencją zbliżał się do stu procent.
W pierwszym, drugim i trzecim sezonie opuścił po dwa mecze, w czwartym - jeden, w piątym - znów dwa. Bez kontuzji, chorób, dyskwalifikacji. Z zachowania na boisku i poza nim po prostu wzorowy uczeń. Do szóstego przystąpił z dolegliwościami mięśniowymi, z którymi jednak szybko się uporał i dalej zbierał swoje, trudnodostępne innym pomocnikom liczby.
Do półmetka poprzedniego sezonu odznaczył się 5 golami i 5 asystami. Wydawało się, że pójdzie po indywidualny rekord, który zaledwie sezon wcześniej ustanowił na poziomie 8 bramek i 11 ostatnich podań. Używając terminologii z NBA double-double znajdował się w jego zasięgu.
Ale trafił go koronawirus. Niby szybko podniósł się z łóżka, ale na boisku sprawiał wrażenie chorego. Bez werwy i energii. Dziwnie zszarzał. Wreszcie 17 lutego znów dostał kolorów i zabrał Napoli z Camp Nou z cennym bramkowym remisem. Szybko okazało się, że był to tylko jednorazowy wyskok. Trafieniem w ostatniej kolejce nie zatarł ogólnie złego wrażenia z drugiej części sezonu.
Dlatego szykujące się do personalnej rewolucji Napoli gotowe było go poświęcić. Wiedząc, że może jeszcze dobrze zarobić i zakładając, że więcej z niego nie wyciśnie. Cykl się skończył, piłkarz - dwa lata przed wygaśnięciem kontraktu - mógł odejść.
Tańczący z piłką
Kiedy Zieliński przechodził z Empoli, trafiał w Neapolu na równie niepewny grunt, na którym znajdował się przed tym sezonem. Wtedy na podłe nastroje wpłynęło burzliwe rozstanie z Gonzalo Higuainem - najjaśniejszym panem w Neapolu, który dopiero co 36 golami wymazał niepobity od 1950 roku strzelecki rekord w Serie A należący do Gunnara Nordahla. Zdrady na rzecz Juventusu nikt nie potrafił wybaczyć. Nie w tym gorącym jak lawa z Wezuwiusza mieście.
Inżynier Sarri dostał do budowania nowe cegły: Nikolę Maksimovicia i Lorenzo Tonellego do parteru, Marko Roga, Amadou Diawarę i Zielińskiego do niższych pięter i Arkadiusza Milika na sam szczyt. Mimo że Zielka doskonale znał z Empoli, tam nadał mu szlify i wykazał cierpliwością, której zabrakło Francesco Guidolinowi w Udinese, to wcale nie było powiedziane, że w Napoli otworzy przed nim podstawowy skład.
Miał Marka Hamsika, Brazylijczyków Jorginho i Allana, a inni młodzi, zwłaszcza Chorwat Rog, wcale nie wydawali się gorsi. Jednak to Polak grywał i dawał (5 goli i 6 asyst) najwięcej. Wtedy w plan zrobienia z niego następcy Hamsika uwierzyli najbardziej zatwardziali sceptycy. Natomiast patrząc na całą drużynę, również poszło lepiej od wstępnych założeń i mimo różnych przeciwności losu, na czele z kontuzją Milika.
Później Zieliński coraz częściej występował w towarzystwie brazylijskiego duetu i to Jorginho i Allan bardziej byli od taktyki, schematów, czasami brudnej gry, a on od tworzenia sztuki. Był bardziej brazylijski od Brazylijczyków, czy hiszpański od Hiszpana Fabiana Ruiza, który z czasem dołączył. Był czystym talentem, który każdy podziwiał.
Klasą i umiejętnościami technicznymi wyróżniał się nawet w takim klubie, gdzie w każdym okienku transferowym głównie pod tym kątem wybierano piłkarzy, mających tym samym gwarantować zwycięstwa, ale też wyrafinowany styl i widowisko oraz dawać radość kibicom z patrzenia na ich grę.
Sarri zawsze miał do niego słabość, która nawet niedawno kazała mu zachęcić Claudio Lotito do złożenia propozycji Napoli. Oczywiście ze względu na ograniczenia finansowe Lazio z góry była skazana na niepowodzenie. A samą wzajemną sympatią nikogo się nie kupi. Cenił go Ancelotti i wprost wielbił Gattuso.
- Nigdy nie widziałem piłkarza, który mija rywala w takim stylu jak on. On tańczy z piłką. Żeby stać się gwiazdą musi strzelać 7-8 goli więcej w każdym sezonie, ale on ma taki potencjał - to słowa trenera, który jako piłkarz grał w drużynie z Kaką, Ronaldinho i Andrijem Szewczenką, by tylko wymienić zdobywców Złotej Piłki.
Być jak Hamsik
Zakochany po uszy trener stworzył mu idealne środowisko do rozkwitu. Zielu z tego korzystał. Pozwalał sobie na więcej. Więcej ryzykował, więcej improwizował. W sezonie 2020/21 nie miał sobie równego wśród pomocników. W tej relacji istotny wydawał się też charakter Gattuso. Taka silna osobowość, samiec alfa, przywódca działał korzystnie na Polaka. Nie czuł się zahukany ani zagubiony, tylko zadbany i wspierany. Jak syn przez ojca.
Spalletti nie wywyższał go ponad innych. Zmienił wymagania, zmodyfikował mu pozycję, ograniczył swobodę na boisku. On jako wszechstronny pomocnik i przyzwyczajony do odgrywania różnych ról, radził sobie z tym bez zarzutu. Przecież u Ancelottiego odbywał nawet pierwsze próby grywania a'la Andrea Pirlo, czyli przed środkowymi obrońcami, do czego być może z czasem jeszcze wróci.
Jednak kiedy nadszedł kryzys, to na jego cierpienia trener patrzył dość obojętnie. Tak to przynajmniej wyglądało z boku. Jakby łączyła ich chłodna i czysto zawodowa więź i nic więcej. Na zasadzie: - Robisz to, czego od ciebie wymagam, to grasz, nie robisz, grają inni.
Z Sarrim i Gattuso było coś głębszego. Wprawdzie Spalletti doceniał Zielińskiego, ale w pełni akceptował to, co było w planach klubu. Jeśli zamierzał go sprzedać, to trudno. Jeśli nie sprzedał, to też dobrze.
W swoim siódmym sezonie gra w otoczeniu Stanislava Lobotki i Zambo Anguissy. Wszyscy tacy różni, lecz harmonijnie pracujący jak zdrowy organizm: słowackie serce, kameruńskie płuca i polski mózg. Dobrą wróżbą dla Zielińskiego było zachowanie Spallettiego podczas meczu otwarcia w Weronie.
Nagrodził go owacją na stojąco po tym, jak podłączył się do kontrataku, jak przebiegł sprintem bez piłki dobre 50 metrów, by przejąć podanie i trafić do bramki. Choć później dostarczył wielu innych okazji do podobnych reakcji, to gol z 1. kolejki pozostaje jego jedynym w tym sezonie Serie A.
W Lidze Mistrzów jego dorobek jest okazalszy. Byłby lepszy, gdyby nie rzuty karne w Glasgow. Oba, jeden po drugim, zmarnował i raczej na dłużej zraził się do ich wykonywania. A to miał być ten element, który ułatwiłby realizowanie planu nakreślonego mu przez Gattuso i jeszcze bardziej zbliżyłby do Hamsika, który także dzięki egzekwowanym jedenastkom aż 8 z 12 sezonów spędzonych w Napoli zakończył z dwucyfrowym dorobkiem bramkowym.
Coraz bardziej zanosi się, że w temacie skuteczności pozostawi siebie i nas wszystkich w poczuciu wiecznego niedosytu. Słowaka będzie ścigał na innym polu. W minioną sobotę rozegrał mecz numer 300. w Napoli. Z cudzoziemców więcej od niego mają tylko Koulibaly - 317, Jose Maria Callejon - 349, Mertens - 397 i jedyny w swoim rodzaju Hamsik - 520. Nieosiągalny dla innych wynik, niekoniecznie takim będzie dla Zielińskiego, który w Neapolu znalazł swoje miejsce na ziemi. Swój raj.
Tomasz Lipiński, "Piłka Nożna"
Oglądaj rozgrywki włoskiej Serie A na Eleven Sports w Pilocie WP (link sponsorowany)