Na skraju otchłani. Jak Borussia Dortmund uratowała się przed upadkiem

Getty Images /  Andreas Rentz/Bongarts / Na zdjęciu:  Ottmar Hitzfeld i Gerd Niebaum
Getty Images / Andreas Rentz/Bongarts / Na zdjęciu: Ottmar Hitzfeld i Gerd Niebaum

Przed Borussią kluczowy mecz z Bayernem, mogący zadecydować o mistrzostwie Niemiec. Przed laty jednak krajowa dominacja była dla BVB początkiem ogromnych kłopotów, a od upadku rywali ratował m.in... Bayern.

Gdy w 1997 roku po zwycięstwie nad Juventusem Borussia świętowała triumf w Lidze Mistrzów, plany oraz nadzieje związane z wejściem do ścisłej światowej elity stały się ogromne. W poprzednich dwóch sezonach klub zdobył dwa mistrzostwa Niemiec, więc wygrana w najważniejszych rozgrywkach Starego Kontynentu, przy zajęciu tym razem trzeciej pozycji w lidze, była niesamowitym dopięciem swoistej trylogii trofeów.

Stało się jasne, że w Dortmundzie muszą powiększyć budżet płacowy dla najlepszych piłkarzy i przeprowadzić głośne transakcje, aby utrzymać osiągnięty poziom sportowy. Kasa z tytułu…tytułów oraz ta od sponsorów napływała wartkim strumieniem, a planowane inwestycje nie mogły być chude. Wszelkie przychody ślepo i bezrefleksyjnie wtłaczano w zespół i zaczynano ostrą działalność na rynku transferowym.

W Dortmundzie bezustannie lekką ręką wydawano pieniądze, mimo że przez kolejne trzy sezony po wygraniu Champions League klub zajmował kolejno 10, 4 i 11 miejsce w tabeli. W 2000 roku Borussia jako pierwsza niemiecka marka piłkarska weszła na giełdę. Nawiązała także współpracę z firmami z branży chemicznej i spożywczej. Wielki kryzys pukał jednak do drzwi domostwa, w którym rodzice ewidentnie nie uczęszczali na kursy zarządzania sukcesem. Obecność na giełdzie tylko dolewała benzyny do trawiącego struktury finansowe pożaru. Nie obyło się bez dziwnych praktyk. Sprzedano prawa do herbu i nazwy klubu za 20 milionów euro, by mieć pieniądze na przetrwanie do emisji giełdowej.

ZOBACZ WIDEO: Oceniamy reprezentację Polski pod Santosem. Wymownie o Lewandowskim - Z Pierwszej Piłki #35

Na przełomie wieków do największego miasta Zagłębia Ruhry zawitali tacy gracze jak Tomáš Rosický, Jan Koller, Ewerthon czy Márcio Amoroso, za którego zapłacono gigantyczne w tamtych czasach pieniądze – 25,5 miliona euro. Była to wtedy rekordowa kwota transferowa w historii Bundesligi. W przeciągu kilkunastu miesięcy z klubowej kasy ubyło około 70 milionów euro, a wpływy miały się nijak do wydatków. Dalsze katastrofalne zarządzanie prezydenta Gerda Niebauma i dyrektora Michaela Meiera systematycznie ciągnęło BVB w otchłań. Jak na ironię, pierwszy z nich objął posadę 29 lipca 1986 roku i pomógł wtedy zażegnać inną, trudną finansowo sytuację.

Nieoczekiwana pomoc

Łabędzim śpiewem Borussii na zielonej murawie w tamtym czasie okazało się mistrzostwo z 2002 roku, wygrane w ostatniej kolejce po sporej dawce dramaturgii. W przeciągu kolejnych dwóch sezonów światło dzienne ujrzał szokujący raport. Ujawniono dług, jakim obarczony jest klub. Oficjalne doniesienia bezlitośnie ukazały monstrualny problem, wynoszący 200 milionów euro. W dużej mierze przyczynił się do takiego stanu rzeczy brak awansu do Ligi Mistrzów, ponieważ wpływy z tych elitarnych rozgrywek uwzględniano w budżecie a priori. Decydujący o braku promocji do europejskich zmagań okazał się mecz z Club Brugge, przegrany w rzutach karnych. Jeden z gwoździ, które wbito w trumnę.

Sposób, w jaki w Dortmundzie zmarnowano potencjał, kłuł w oczy. Walił w mordę. Łamał czarno-żółte serca kibiców, którzy nie wytrzymali rujnowania ich wielkiej miłości i wyszli na ulicę, głośno protestując i manifestując sprzeciw przy pomocy okrzyków oraz transparentów. Niemałe zdziwienie spowodowała pomocna dłoń wyciągnięta w kierunku BVB. Na taki gest zdecydował się wielki konkurent, a mowa tutaj o Bayernie Monachium, który przekazał potrzebującemu dwa miliony euro na bieżące wydatki.

„Die Roten” ustalili, że Borussia odda, jak wtenczas pisano, nieoprocentowaną pożyczkę w przeciągu dziewięciu miesięcy. Thomas Treß piastujący do dzisiaj funkcję dyrektora finansowego Dortmundu stwierdził kiedyś, że kwota przekazana klubowi była niewielka i właściwie w żaden sposób nie pomogła. W kuluarach mówiło się, iż Bawarczycy zdecydowali się na taki krok tylko po to, aby pokazać swoją wyższość ze wszech miar i upokorzyć Borussię, z którą przecież zaciekle rywalizowali w Bundeslidze.

Upragniony ratownik

Trudne sytuacje mają to do siebie, że są często zwalczane przez jakiegoś bohatera. Człowieka, który – jak to się mawia – nie potrzebuje peleryny, by nim zostać. Hans-Joachim Watzke z pewnością może mianować się superbohaterem z Dortmundu. Niemiecki biznesmen, który dorobił się ogromnego majątku, prowadząc firmę z branży odzieżowej, okazał się jednym z głównych ratowników. Pod koniec 2001 roku został skarbnikiem Borussii, a pomogły mu w tym znajomości z piłkarzami, głównie z Matthiasem Sammerem, którego poznał podczas wspólnego lotu do Monachium. Był i rzecz jasna ciągle jest wielkim kibicem klubu. Stale próbował zbliżyć się do Borussii w roli kogoś więcej. Jeździł na wszystkie wyjazdowe spotkania. W latach dziewięćdziesiątych wynajął jedną z loży VIP, które powstały po przebudowie stadionu.

Watzke jako skarbnik nie miał wglądu w finanse stowarzyszenia. Nie był świadomy monstrualnych kłopotów. Do stowarzyszenia kibiców należał wielu lat. Gdy w 2004 roku szambo wybiło, nie mógł w nocy zasnąć i normalnie funkcjonować. Martwił się, że jego ukochany klub pójdzie na dno, a przecież wszystko na to wskazywało. Gerd Niebaum dał nogę z tonącego okrętu, Michael Meier później także stracił pracę. Zanim to się stało, musiał stawić czoła kamerom i mikrofonom, a przede wszystkim wściekłym fanom, którzy domagali się wyjaśnień tego, jak doprowadzono do degrengolady. Gdy go zwolniono, rzucił tylko:

Niebaum zostawił po sobie spaloną ziemię, na której zamiast ziarna prawdy i nadziei, zasiał pole pełne obłudy i konfabulacji. Tuszował tarapaty, posuwając się do oszustw podatkowych i różnych machlojek. W 2015 roku otrzymał wyrok 20 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu za występki, których dopuścił się jednak już po odejściu z Borussii. Wkrótce po jego rezygnacji nowym sternikiem stał się Reinhard Rauball, który po raz kolejny objął funkcję prezydenta klubu. Zaliczył on osobliwego hat-tricka – trzeci raz próbował w Dortmundzie pomóc zespołowi, który w przeszłości już zmagał się z tego typu problemami. Znał Watzke z drużyny oldbojów, cenił go jako biznesmena i oddanego fana, więc na początku 2005 roku zaproponował mu współpracę. 15 lutego ten rezolutny biznesmen stanął na czele instytucji z niebywale trudną misją do wykonania.

Dzień sądu ostatecznego

14 marca 2005 roku na lotnisku w Düsseldorfie Watzke wraz ze wspólnikami dokonał prawdziwej „mission impossible”, mimo że raczej daleko mu do urody Toma Cruise’a. Udało się jemu i Rauballowi przekonać 5800 akcjonariuszy, a także wierzycieli, banki, sponsorów oraz niemiecki związek, że stanie na głowie, by Borussia w tym bagnie stanęła na nogi. Dosłownie balansowano na skraju przepaści. Gdyby w rozmowach nastało fiasko, klub przestałby istnieć.

W podobnym tonie wypowiadał się Rauball, który w sali, gdzie odbyło się posiedzenie, spędził bite sześć godzin. Na początku niewiele wskazywało na to, że reanimowany pacjent przeżyje. Niektórzy mieli łzy w oczach i zaczynali opuszczać bezradnie ręce niczym Artur Szpilka, czekając na egzekucje. Prezydent „czarno-żółtych” zaznaczył, że tamten dzień to najgorsze co go spotkało w życiu. Mocna deklaracja jak na tak doświadczonego prawnika.

Operacja udała się między innymi dzięki bankowi inwestycyjnemu Morgan Stanley, który Watzke zaangażował w całe zamieszanie na lotnisku. Początki walki z długami rzecz jasna nie należały do najłatwiejszych. Wespół z zaufanym dyrektorem sportowym Michaelem Zorkiem udało się mu obniżyć budżet płacowy aż o połowę w przeciągu kilkunastu następnych miesięcy. Na sprzedaż trafiła nazwa stadionu – Westfalenstadion. Miejsce na reklamę kupiło przedsiębiorstwo ubezpieczeniowe Signal Iduna, które do dzisiaj firmuje nazwę obiektu. Przybył także nowy sponsor, firma Evonik, mająca mocny wpływ na poprawę kwestii finansów.

Nigdy więcej

Ciężkie czasy, jakie na początku nowego milenium zapanowały w Dortmundzie, były niechybnie reperkusjami słabego zarządzania i po prostu zwykłej ludzkiej bezmyślności. Nawet budka z hot dogami w rękach niewłaściwego człowieka skończy bez kółek na szrocie, bo ktoś wpadnie na pomysł, że warto pakować do bułki dwie parówki, przecież jest kapitał, to co tam, dajemy na bogato, skusimy w ten sposób klientów. Popularny „Aki”, który w Borussii jest już 16 lat, obiecał sobie, że zarządzany przez niego zespół nigdy więcej nie będzie egzystował na kredycie i mocnym debecie.

61-letni dziś biznesmen odnosił się również po latach do słynnej pożyczki dwóch milionów od Bayernu. Zaprzeczył doniesieniom o braku jej oprocentowania i wyraźnie zaznaczył, że sam o pieniądze nikogo nie poprosił i nic takiego nie wydarzy się w przyszłości:

Dalszy ciąg tej historii jest wszystkim znany. Do klubu wkrótce przybył Jürgen Klopp, który w kilka sezonów stworzył kapitalną ekipę. W cuglach wygrali dwa mistrzostwa kraju i doszli aż do finału Ligi Mistrzów. Finanse stale rosły, od 2005 roku Borussia rokrocznie spłacała długi i coraz pewniej stąpała po ziemi. Wprawdzie obecnie pandemia koronawirusa dała się we znaki nawet w tak znakomicie zarządzanej firmie, ale BVB wciąż nie ma żadnych kredytów, a młode talenty, które są tam szlifowane, gdy zostaną spieniężone na rynku transferowym, przyniosą gigantyczny dochód. Niech to wybrzmi: Hans-Joachim Watzke i Michael Zorc to kozacy, którzy na swojej robocie znają się, jak mało kto. Całkowite uregulowanie zadłużenia nastąpiło w 2014 roku, od tamtej pory BVB wie co to prawdziwa niezależność.

Borussia Dortmund z pewnością uciekła katu spod topora. Watzke, Rauball, Zorc, Treß czy mniej medialne persony, to z pewnością bohaterowie i budowniczy takiej Borussii, jaka jest nam znana dzisiaj. Jedyne co mocno dziwi, to pewien brak wdzięczności. Na przestrzeni ostatnich lat przeglądając polskie fora sympatyków BVB można natrafić na wiele głosów, które wprost komunikują: Watzke out. Zorc out. Nie podobały się powrotne transfery Mario Götze czy Matsa Hummelsa z Bayernu, frustrował brak mistrzowskiej patery od 2012 roku, wkurzali najmowani trenerzy. Kibice piłkarscy to wyjątkowo niewdzięczna grupa. Nie potrafiąca rozładowywać niezadowolenie.

Gdzie na poważnej piłkarskiej mapie byłby Dortmund bez Watzke i Zorka? Jest wielce prawdopodobnie, że w ogóle by go nie było. Znakomitych inwestycji obu panów można wymieniać i wymieniać. Tanio kupieni, drogo sprzedani, w międzyczasie dający masę jakości. Nie każdy potrafi w pełni zrozumieć, że błędy to naprawdę rzecz absolutnie ludzka i nieunikniona, a spełnianie zachcianek fanów to niekoniecznie cel numer jeden dla włodarzy. Lwia część kibiców chce czegoś innego, nie dogodzi się wszystkim. Ponad 16 lat temu ich ulubiona drużyna stała jedną nogą na skraju otchłani. Obecni przywódcy klubu ją z tej przepaści wyciągnęli w ostatniej chwili. Złapali w locie. Za to im wieczna chwała i szacunek, po prostu.

Czytaj także:
Jej wypowiedź o kadrze wywołała burzę. Tak się tłumaczy
Klęska w Częstochowie była lekcją dla Legii. "Byliśmy zupełnie innym momencie"

Komentarze (0)