Rok 1966, nie najlepszy dla Brazylii... Tak mogłaby zaczynać się ta historia, gdyby nie fakt, że w tym właśnie roku brazylijska ziemia wydawała na świat jednego ze swoich najwspanialszych synów. Dokładnie 29 stycznia 1966 roku w fawelach Rio de Janeiro urodził się Romario, prawdopodobnie największy geniusz pola karnego w historii piłki nożnej.
Zaczynał podobnie jak setki zawodników przed nim i tysiące po nim - od gry z kolegami z podwórka w dzielnicach biedy Rio de Janeiro. Najpierw w wieku 13 lat trafił do malutkiego klubu Olaria, gdzie szybko wypatrzyli go wysłannicy Vasco da Gama i skaperowali go do swojej ekipy.
To tam Romario wypłynął na szerokie wody i trafił do olimpijskiej kadry Brazylii, z którą pojechał na igrzyska do Seulu w 1988 roku. Tam dał się poznać światu, zdobywając bramkę za bramką i zostając królem strzelców całego turnieju. Niestety, wraz ze swoimi rodakami musiał przełknąć finałową porażkę ze Związkiem Radzieckim i zadowolić się srebrny medalem, ale dla Romario było to dopiero preludium do wielkiej piłki.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: zaryzykował i się udało! Cudowny gol w Niemczech
Na podbój Europy
W zasadzie prosto z Seulu przyjechał do Eindhoven, gdzie przez pięć lat występował w barwach tamtejszego PSV. Powiedzieć, że był skuteczny to jak nie powiedzieć nic. W 167 oficjalnych występach strzelił 165 goli, dając klubowi trzy krajowe mistrzostwa. Kibice kochali Brazylijczyka, a i trenerowi Guusowi Hiddinkowi było z nim bardzo po drodze. Po latach wspominał, że kiedy denerwował się przed ważnym meczem, to Romario podchodził do niego i mówił: - Trenerze spokojnie, ja strzelę bramkę i wygramy.
I tak to właśnie wyglądało. On strzelał, zespół wygrywał i wszystko układało się niemal jak w bajce. Liga holenderska zrobiła się dla niego za ciasna i postanowił spróbować czegoś więcej. Zdecydował się na transfer do Barcelony, która w tym czasie miała niesamowicie mocną paczkę. Pep Guardiola, Joe Mari Bakero, Michael Laudrup czy Christo Stoiczkow stanowili o sile tej drużyny i do takiej konstelacji gwiazd, dowodzonej przez Johana Cruyffa, Romario wpasował się idealnie.
Sezon 1993/94 był popisem całej Barcy, a Brazylijczyk grał pierwsze skrzypce. W 33 meczach zdobył 30 bramek, zapewniając sobie tytuł króla strzelców, a zespołowi mistrzostwo Hiszpanii. W Lidze Mistrzów również kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa i wydawało się, że finałowy mecz w Atenach z Milanem jest tylko formalnością.
Do stolicy Grecji przylecieli pewni wygranej, ale defensywnie ustawieni Włosi zaskoczyli ich walecznością i zabójczymi kontrami, przez co jeden z najlepszych zespołów w historii futbolu doznał upokarzającej porażki 0:4. Romario zmarnował już drugą szansę na zdobycie europejskiego trofeum, bo w 1988 roku, tuż po przyjściu do PSV, przegrał finał Superpucharu Europy.
Wydawało się, że gablota w końcu musi się zapełnić, ale rzeczywistość napisała inny scenariusz. Szatnia Barcelony pełna niepokornych gwiazd w końcu musiała być bardzo szeroka, żeby zmieścić ego wszystkich zawodników. Cruyff sam będący legendą klubu nie pozwalał sobie jednak wchodzić na głowę.
W styczniu 1995 roku po kilku gorszych występach skrytykował Stoiczkowa i Romario, co nie spodobało się Brazylijczykowi i nieoczekiwanie pożegnał się z klubem, odchodząc do Flamengo. Nikt nie podejrzewał, że w ten sposób żegna się z poważnym futbolem w klubowym wydaniu.
Piłka nożna i seks
Zapytany o swojego druha, Stoiczkow powiedział o nim "futbol i seks". To właśnie się dla niego liczyło. Romario chwalił się, że zanim strzelił tysiąc bramek, zdążył przespać się z tysiącem kobiet. Zawsze miał olbrzymie powodzenie i bardzo chętnie z tego korzystał.
W Katalonii przez dwa lata mieszkał w hotelu, bo było mu wygodniej przyprowadzać coraz to nowe dziewczyny do swojego apartamentu, gdzie w zasadzie nie przebywał zbyt często. Taki tryb życia sprawiał, że trudno było go stawiać za wzór dla młodych zawodników, ale seryjnie strzelane bramki powodowały, że wszyscy wybaczali mu jego ekscesy.
Słynna jest już historia, jak poprosił Cruyffa, żeby na dwa dni zwolnił go na karnawał w Rio. Holender pół żartem odparł, że pozwoli mu lecieć, jeżeli ten strzeli dwie bramki w kolejnym meczu. Romario sprawę załatwił w 20 minut i zamiast cieszyć się z kolegami, podbiegł do ławki i poprosił o zmianę, bo za godzinę miał samolot do Brazylii. To też wiele mówi o jego priorytetach.
Pogoń za tysięczną bramką
Odejście do Flamengo było dla wielu sporą niespodzianką, ale wszyscy liczyli, że jeszcze zagości w Europie. Tak rzeczywiście się stało, bo w Rio spędził tylko pół roku i podpisał kontrakt z Valencią. Tam jednak nie był już w takiej formie jak podczas gry dla Barcelony. Nadal strzelał bramki, ale jego gra nieco odstawała od obowiązujących standardów.
Problemem Romario było to, że nie lubił biegać, zawsze czekał, aż piłka sama do niego trafi i dopiero wtedy budził się w nim futbolowy geniusz. Przez resztę czasu po prostu dreptał po połowie przeciwnika. Na coś takiego nie pozwalano mu w Valencii i jego pobyt w tym klubie okazał się niewypałem. Rozegrał 11 ligowych meczów, zdobył w nich pięć bramek, po czym spakował walizki i po raz kolejny wrócił do Brazylii.
Tam czuł się jak piłkarski bóg i odzyskał swoją skuteczność. Liga brazylijska była dla niego stworzona, cieszył się respektem zarówno kibiców, jak i rywali, a trenerzy pozwalali mu na bardzo wiele. Mógł sobie dreptać, dopóki tylko w polu karnym wciąż wykazywał się skutecznością. A, że strzelać potrafił jak nikt inny, to mógł spokojnie śrubować swój strzelecki rekord. Jego marzeniem było zdobycie tysiąca bramek, co zresztą udało mu się osiągnąć w 2007 roku, kiedy to grając w barwach Vasco Da Gama, z rzutu karnego pokonał bramkarza Sport Recife.
Było to tak wielkie wydarzenie, że mecz przerwano na kilkanaście minut, na boisko wbiegła rodzina Romario i długo trwała celebra. Potem zresztą wybudowano mu na stadionie pomnik upamiętniający to wydarzenie. Problem jednak polega na tym, że FIFA nie uznaje tego osiągnięcia. Brazylijczyk bowiem liczył wszystkie trafienia, zarówno z meczów oficjalnych, jak i towarzyskich czy pokazowych. Jego wojaże do Kataru, Brazylii czy USA w jego prywatnym rankingu przyniosły mu sporo bramek, ale zostały zapisane chyba tylko prowadzonym przez niego skrupulatnie kajeciku A4.
Canarinhos
Reprezentacja to najbardziej chlubna karta w karierze Romario. To z nią odnosił swoje największe sukcesy i jej poświęcił najwięcej uwagi. Zaczęło się od wspomnianych już igrzysk olimpijskich w 1988 roku, gdzie sięgnął z Canarinhos po srebrny medal i koronę króla strzelców.
Rok później dał swoim rodakom triumf w Copa America rozgrywanym w Brazylii, w finale strzelając jedyną bramkę meczu. Właśnie wtedy stał się idolem dla kibiców w Kraju Kawy, którzy akurat w latach 80-tych nie byli rozpieszczani. Wystarczy wspomnieć, że w mistrzostwach swojego kontynentu na złoto czekali od 1949 roku!
W roku 1987 z turniejem w Argentynie pożegnali się już po fazie grupowej, dlatego wygrana na swoich śmieciach była dla fanów Selecao wielkim wydarzeniem, a Romario z miejsca stał się bohaterem. Na wieść o tym, że przed mundialem w 1990 roku może nie zagrać, bo doznał kontuzji mięśniowej, zamarły wszystkie serca w Brazylii. Mimo usilnych prób nie udało się go w pełni postawić na nogi i w turnieju we Włoszech zaliczył zaledwie 66 minut, a Canarinhons odpadli w 1/8 finału.
Cztery lata później nadszedł dla Romario złoty czas. Był w niesamowitym gazie, w Barcelonie grał cudownie i na mistrzostwa świata do Stanów Zjednoczonych przyjechał w znakomitej formie. Jego partnerem w ataku był Bebeto, podobny typ napastnika, z którym bardzo dobrze się rozumieli.
Stworzyli zabójczy duet, który zaprowadził Brazylijczyków po czwarty tytuł mistrzów świata, po niezwykle zaciętym finałowym spotkaniu z reprezentacją Włoch i lepiej egzekwowanych rzutach karnych. Romario z pięcioma bramkami na koncie został uznany za najlepszego gracza turnieju, co potem przełożyło się również na statuetkę dla najlepszego piłkarza świata w plebiscycie FIFA.
Rok 1994 zdecydowanie należał do niego i wydawało się, że przez lata nikt nie zepchnie go ze szczytu. Jak to zwykle bywało w jego karierze, postanowił zejść sam. Kolejne lata to drugi w jego karierze triumf w Copa America w 1997, a także wygrana w Pucharze Konfederacji, gdzie został królem strzelców, w finale wraz ze swoim nowym partnerem z ataku Ronaldo, aplikując solidarnie po trzy bramki Australii. Później niestety zaczęło się psuć, kontuzja mięśniowa ponownie wykluczyła go z wyjazdu na mistrzostwa do Francji, chociaż pewnie nie bez znaczenia było to, że Romario stawał się coraz bardziej krnąbrny.
Cztery lata później również zabrakło go w składzie na finałowy turniej. Mimo 36 lat na karku bardzo dobrze spisywał się w barwach Vasco da Gama i fani domagali się jego powołania. Jednak konflikt z ówczesnym selekcjonerem Luisem Felipe Scolarim był tak poważny, że Romario został w Brazylii. Sam był sobie winien, bo odmówił wyjazdu na Copa America 2001 w Kolumbii, argumentując to operacją oczu, po czym pojechał na wakacje do Meksyku.
Kiedy sprawa wyszła na jaw, kajał się i przepraszał, a w jednym z wywiadów w telewizji płakał, ale jego łzy nie przekonały Scolariego i Romario został w domu. Turniejem specjalnie się nie interesował, a zapytany, czy śledzi poczynania kolegów, znany z imprezowego stylu życia odpowiedział, że mecze są o szóstej rano, a on wtedy dopiero wraca do domu.
Ostatecznie w kadrze Brazylii rozegrał 70 spotkań, zdobywając w nich 55 bramek, co pokazuje, jak zabójczo skuteczny był w barwach Canarinhos. Możliwe, że gdyby miał w sobie nieco więcej pokory, ugrałby z kadrą jeszcze więcej. Tyle że wtedy nie byłby Romario.
Z miłości do piłki
Karierę Romario bardzo trudno ocenić jednoznacznie. Z jednej strony piękna karta w reprezentacji, mistrzostwo świata, Copa America, medal olimpijski, do tego cała masa indywidualnych trofeów, tytułów króla strzelców i najlepszego piłkarza świata, no i krajowe mistrzostwo Hiszpanii, Holandii i Brazylii.
Mało kto mógłby się z nim równać, ale jak spojrzymy na to, ile stracił przez wzgląd na swoje lenistwo, imprezowy tryb życia i krnąbrny charakter, to trudno oprzeć się wrażeniu, że mógł być na absolutnym szczycie, a on po jego zdobyciu postanowił zejść kilka kroków niżej, żeby posłuchać dźwięków ukochanej samby.
Na pewno Romario, jak i wielu jego rodaków, równie mocno co piłkę kochał też i życie. Do tego jego wrodzone lenistwo mocno hamowało rozwój kariery, w Europie trenerzy nie pozwalali mu trenować co drugi dzień, albo w czasie gdy inni biegali, żonglować futbolówką. W Brazylii mógł robić wszystko, łącznie z tym, że zespół czekał z rozpoczęciem treningu, aż on skończy słuchać muzyki w samochodzie.
Kolejni trenerzy tolerowali jego fanaberię, bo kiedy tylko dostawał piłkę, potrafił czynić cuda większe niż David Cooperfield. To właśnie piłkę kochał najbardziej, stąd jego epizody z siatkonogą, w której był świetny, czy z beach soccerem, gdzie też radził sobie bardzo dobrze. Tam nie musiał biegać, mógł operować piłką i radować się jej dotykiem.
Romario to przykład gracza z epoki, która już minęła. Dzisiaj ciężko byłoby rywalizować z atletycznymi obrońcami i zawodnikami biegającymi niczym roboty. Niejeden trener, widząc jego dreptanie, zesłałby go do rezerw albo jakiegoś Klubu Kokosa. I zrobiłby wielki błąd, bo Romario uosabiał samą esencję futbolu, techniczną maestrię, do której bieganie, jest tylko dodatkiem.
O tym, jak wielką estymą cieszył się wśród zawodników, którzy z nim grali, świadczy na przykład fakt, że Mariusz Piekarski za swoje największe piłkarskie osiągnięcie uważa to, że mógł przebierać się z nim w tej samej szatni. Oczywiście to też wiele mówi o "Piekario", ale samemu Romario wystawia bardzo pozytywną opinię. Kochały go kobiety, wielbili go kibice, a i sama piłka wydawała się odwzajemniać uczucie, jakim ją darzył.