[b]
Tekst powstał w serii Rodzice Mistrzów, która jest kontynuacją cieszącego się dużym zainteresowaniem przedsięwzięcia o nazwie Drużyna Mistrzów. Kolejny odcinek już w następny piątek[/b]
Bogusław Zieliński: Siedzieliśmy z synem Tomkiem w pierwszym rzędzie. Nic nie było widać, bo kibice Napoli cały mecz tańczyli. Na koniec ustawili się jak do wyścigu na sto metrów. Sędzia zakończył spotkanie i ruszyli na murawę. Później to tsunami wróciło na trybuny, jak ich tamci ganiali z pałkami i paskami. Ja na szczęście zostałem na swoim krzesełku.
Piotrek dzielnie walczył, jak lew. Nie dał z siebie zerwać koszulki szalejącym ze szczęścia fanom Napoli. Komu ją obiecał? Dla siebie trzymał! Mamy w domu kolekcję koszulek z różnych meczów syna, ale ta za mistrzostwo Włoch na pewno ma dla niego wyjątkową wartość. Nie zdobywa przecież tytułów co roku. To jego drugi puchar w karierze.
Wszystko stało się tam, gdzie Piotrek stawiał we Włoszech pierwsze kroki - w Udine. Na pewno syn czuł dodatkowy dreszczyk. A my ostatnie miesiące wycisnęliśmy jak cytrynę. Widzieliśmy wygraną z Juventusem w Turynie, fetę na stadionie Udinese, wygraną z Interem Mediolan i w końcu świętowanie po ostatniej kolejce sezonu w Neapolu. To był dla Piotrka wspaniały rok.
Wakacyjny wyjazd na osiem lat
Bogusław: Plan był taki, żeby odłożyć na remont kuchni i łazienki. Po narodzinach Pawła, środkowego syna, udało nam się zamienić mieszkanie na większe: trzypokojowe - w rynku, niedaleko naszej krzywej wieży w Ząbkowicach Śląskich. Wziąłem bezpłatny urlop w szkole. W jedynce uczyłem WF-u, trenowałem też dzieci w drużynie piłkarskiej Orła, w której sam grałem na poziomie IV ligi.
840 kilometrów dalej mogłem jednak konkretnie zarobić. Do Niemiec wyjechałem w 1991 roku. Autobusem to było jedenaście godzin trasy, o aucie nawet nie marzyliśmy. Pracowałem fizycznie - na budowie i w ogrodach. Robiłem przy szalowaniu, betonowaniu. Nieraz wybijało się ściany albo otwory na drzwi. Wykonywałem typowe zajęcia w tym fachu: murowałem, zbijałem posadzki, kładłem kafelki.
ZOBACZ WIDEO: Błaszczykowski nigdy się nie zastanawiał. Wysłał koszulkę z boiska
Starałem się cały czas pracować, bo każda godzina dawała kilka marek więcej, a człowiek wszystko przeliczał na złotówki. W robocie spędzałem przeważnie 10-11 godzin, choć zdarzało się i czternaście. Zaczynałem od zmiany w firmie budowlanej, a po południu dorabiałem dbając o prywatne ogródki.
To mnie odprężało. Powietrze było inne niż na budowie. Czystsze - bez tego kurzu i piasku. Do dziś lubię kosić trawę lub gmerać przy kwiatkach. Ostatnio żona prosiła, żebym jej grządki zrobił, bo chciała posadzić rzodkiewkę.
Z Polską utrzymywałem kontakt przez słuchawkę budki telefonicznej. Maszyna pobierała dziesięć marek za połączenie, a szło, jak woda!
Beata: Musiałam chodzić do taty męża, bo nie mieliśmy telefonu. W 1994 roku zapadła decyzja: mieszkanie zrobiło się za małe dla trzech synów i naszej dwójkę. Budujemy dom. Mąż przedłużył pobyt za granicą. W tym roku urodził się Piotrek. Z odłożonych pieniędzy kupiliśmy pierwszy samochód - malucha. Mogłam nim kursować po Ząbkowicach. Na budowę Piotrek jeździł ze mną w koszyku.
Bogusław: Na początku miałem wyjechać tylko na trzy miesiące, na wakacje. Wróciłem w zimie i wziąłem kolejny, roczny, bezpłatny urlop w szkole. Po trzech latach już szykowałem się do powrotu, ale gdy zaczęliśmy stawiać chałupę, pieniądze szybko się kończyły. Ciągnąłem tak w osiem lat - do 1999 roku. Zjeżdżałem do Ząbkowic w grudniu na święta i wracałem do Dortmundu na początku lutego. Później na sześć tygodni na wakacje, a potem jeszcze na wszystkich świętych. Zawsze smutno było wyjeżdżać z domu.
W Niemczech grałem też w "ogórkowej" lidze - na ósmym poziomie rozgrywkowym, w SG Lütgendortmund. Dwa razy w tygodniu trenowałem, a w niedzielę rozgrywaliśmy mecze. Tak żeby zresetować głowę, spędzić miło popołudnie. Miałem 29 lat i jeszcze dość dobrze biegałem. Z piłki wpadał mi też dodatkowy grosz.
Byłem środkowym pomocnikiem. Dwa razy graliśmy sparing z Borussią Dortmund Michaela Zorca. W gazecie napisali, że pod względem jakości dzieliła nas odległość jak z Ziemi do Księżyca. Chodziłem na ich mecze w Bundeslidze i już sama możliwość biegania obok takich graczy była dla mnie wydarzeniem. Przegraliśmy dwa razy po 15:0, ciężko było przekroczyć połowę, ale założyłem "siatkę" Tobiasowi Frankowi. Od razu wypłacił mi za to łokcia w nos. Zalałem się krwią, musiałem zejść z boiska. Zawsze lubiłem zakładać "siatki", Piotrek też to ma. Znajomy do dziś wysyła mi SMS-y nie po golach syna, ale po "kanałach". Pisze: "Pogratuluj Piotrkowi pięknej siateczki".
To był bardzo trudny czas. Żona czasem przyjeżdżała z chłopcami autokarem, ale przeważnie moje wieczory wyglądały tak, że po pracy i treningu szykowałem sobie kolację, siadałem w fotelu i zasypiałem. Człowiek był zajechany. Budziłem się rano, szybko się "ogarniałem" i od nowa. Żona nadzorowała budowę w Polsce z trójką dzieci pod pachą, a ja wysyłałem pieniądze.
Skazany na sport
Śmieję się dziś, że tyle bym nie pracował, gdybym wiedział, co Piotrek osiągnie. Hartowałem się na emigracji, ale chłopcy widzieli, że w życiu nie ma nic za darmo. Myślę, że to doceniali. Bąków nie zbijałem, nie łaziłem po barach, czy na dziewczyny. Kokosów może nie zarabiałem, ale rodzina miała co jeść. Człowiek dom wybudował, a chłopcy dostawali trochę sprzętu. Przywoziłem z Niemiec korki, dresy i to ten lepszy sort, bo u nas wtedy nie było furory pod tym względem.
Nie było innej możliwości - Piotrek musiał iść w sport. Żona grała w badmintona i piłkę ręczną. Najstarszy syn Tomek doszedł do I ligi. Paweł występował w Śląsku Wrocław, a teraz gra w Widzewie. Pięknie to się potoczyło.
U każdego decyzja przyszła naturalnie, dlatego nie goniłem synów do innej roboty. Miałem wrażenie, że mi tato nie pomagał. Zawsze szukał dla mnie dodatkowego zajęcia. Był taksówkarzem i chciał, żebym z nim przy samochodzie dłubał. Wołał mnie pod garaż najczęściej wtedy, gdy zbliżała się godzina treningu. - Tato, ale zdążymy? Za półtorej godziny muszę wyjść - pytałem. - Tak, tak, na pewno - odpowiadał. Nagle wybijało wpół do czwartej, a my dalej kręciliśmy śruby w kole. Na trening dołączałem albo w biegu, albo spóźniony. Ojciec krzyczał, że zawsze ze mną taka robota, bo jak coś trzeba zrobić, to uciekam. Ja chłopaków nie cisnąłem. Chciałem, by w spokoju rozwijali swoje pasje.
Znaleziony na boisku
Beata: Pamiętasz koszulkę, którą przywiozłeś Piotrkowi z Niemiec? Zinedine'a Zidane'a z reprezentacji Francji, numer 10. Jego idola. Na początku była za duża, ale Piotrek od razu ją ubrał. Później rosła razem z nim, zrobiła się za mała.
Bogusław:
I tak ją nosił.
Beata:
U Piotrka zaczęło się właśnie od Francji, po ich mistrzostwie świata w 1998 roku. On jeszcze dobrze nie chodził, a już z piłką biegał, jeździł na rolkach. W mieszkaniu to chłopcy mogli robić wszystko. Grali wokół stołu, ja się tylko darłam, a oni i tak swoje.
Bogusław:
Mieliśmy długi korytarz od drzwi wejściowych do salonu. Piotrek się rozpędzał, ja mu rzucałem balon, a on go uderzał głową. Z nabiegu strzelał, ja łapałem. Nieraz szybciej przebiegł i hamował na ścianie. Z krzeseł robiliśmy "rywali". Piotrek mijał je slalomem: lewą, prawą nogą. Wymyślałem chłopcom zadania - kto więcej razy trafi w krzesło: z bliska, daleka.
Beata:
A pamiętasz choinkę? Przewrócili ją na święta.
Bogusław: Bo podłoga była niestabilna. Ale telewizor nigdy nie spadł. Graliśmy miękkimi piłkami.
Beata: Piankowymi też można szkód narobić. Trochę naczyń się potłukło, kilka lamp.
Nasze życie toczyło się głównie na stadionie. Gdy mąż grał w Ząbkowicach, Tomek podawał piłki na meczach. Często łapał piłkę i z nią uciekał. Piotrek dołączył do tego rodzinnego modelu. W szkole był prowodyrem do rozgrywania meczów. W pierwszej klasie podstawówki zapomniał pójść na lekcje. Do domu przyszedł dyrektor, który był naszym sąsiadem. - Słuchajcie, nigdzie Piotrka nie ma - wypalił. Okazało się, że był, ale na boisku.
Generalnie Piotrek był grzecznym dzieckiem, nie mieliśmy z nim żadnych wychowawczych problemów. Z nauką kulał, bo często opuszczał lekcje ze względu na sport. Nieraz w ucho dostał, jak nie rozumiał czegoś z matematyki. Pomarudził, ale nie folgowaliśmy mu w nauce.
Bogusław: Kiedyś bał się wejść do domu, bo dostał jedynkę z matmy. Pół godziny kręcił się przy drzwiach.
Jako zdolny, ruchliwy chłopak jeździł na każde zawody: w kosza, siatkę, ręczną, w tenisa stołowego. Dochodziły czwórboje, czwartki lekkoatletyczne. Od 15. roku życia zaczęły się kadry młodzieżowe w piłce. Raz na korcie powiedział: Tato, ja mógłbym grać w tenisa. Powtarzał, że "lubi tenisować". W ping-ponga też sobie radził. Z Pawłem często się kłócili, bo go starszy brat oszukiwał na punkty. Zawsze ich pytałem: Co wy, nie potraficie liczyć do jedenastu?
Beata:
Dziwnym trafem przy nas potrafili się dogadać.
Bogusław: Numerem jeden była jednak piłka. Piotrek kopał wszędzie: w ścianę na podwórku, na sali w szkole, o ławeczkę. W telewizji podpatrzył u jednego zawodnika grę lewą nogą i wymyślił sobie, że też tak chce. W trzeciej klasie podstawówki podchodził do rożnego i lewą nogą pięknie wrzucał: mocno w pole karne.
Beata: Wracał ze szkoły, jadł obiad i szli z kolegami na ogródek. Na początku im nie pozwoliliśmy kopać przed domem, żeby trawa się zakorzeniła. I tak znaleźli sobie mały skrawek i tam grali.
Bogusław: Piotrek miał na ścianie rozpisany plan lekcji i godziny treningów. Chodził na zajęcia do mnie do Orła trzy razy w tygodniu i jeszcze ćwiczył ze swoim rocznikiem w wolne dni. A w ogrodzie żonglował za pieniądze.
Beata: Na początku, bo później by nas z torbami puścił.
Bogusław: Zrobisz dziesięć, to dostaniesz "piątaka", na lody - mówiłem. Doszliśmy do stu złotych i się skończyło. Jak on pięćset czy sześćset mógł wyżonglować i dalej odbijał.
Z braćmi i kolegami ciągle ganiali za piłką. Czasem chodzili po budowach poskakać po surowych domach. Ale dzięki temu Piotrek ćwiczył sprawność.
Ja zacząłem go trenować po powrocie z Niemiec, w 1999 roku. Pod moimi skrzydłami był siedem lat. Wieszałem na poprzeczkę szarfy i miał je strącić piłką. Prawą nogą, lewą. Czy deszcz czy śnieg ćwiczyliśmy na dworze.
Wychodziliśmy z założenia, że nie ma w naszym słowniku takiego pojęcia jak brak treningu. Co by się nie działo, każdy poniedziałek, środę i piątek, od 15.30 do 17.00, spędzaliśmy na boisku. Gdy miałem radę pedagogiczną w szkole, to zajęcia w klubie prowadziła Beata. Chłopcy mówili do niej "pani trenerko". Lubili zastępstwa, bo żona rzucała piłkę i cały trening grali.
Starsi się go bali
Bogusław: Jeździłem na wiele turniejów młodzieżowych w Polsce i tak dobrego chłopaka, jak Piotrek, nie widziałem. Był najlepszym technikiem lub strzelcem. Albo jedno i drugie. Jeszcze najmłodszym przy okazji. Na każdym turnieju można by mu dać kilka nagród.
Beata: Gdy trzeba było "wynik zrobić", to go pożyczaliśmy do innego rocznika. Ze starszymi zawsze grał. Wyrobiliśmy mu legitymację szkolną, choć jeszcze do szkoły nie chodził. Miał sześć lat. Dokument załatwiliśmy w szkole Pawła. Piotrek nie potrafił się wtedy nawet podpisać.
Bogusław:
Potrzebowaliśmy legitymacji do potwierdzenia tożsamości przed meczami. W naszym regionie nie było skrzatów czy żaków. W trampkarzach Piotrek grał z chłopakami cztery lata starszymi. Nie od deski do deski, ale pojawiał się na placu. To aż śmieszne było. Starsi nie chcieli do niego podejść, bo syn robił dwa zamachy i nabierał o kilka głów wyższych chłopaków. Ci zatrzymywali się półtora metra przed nim i czekali, nie atakowali.
Beata:
Byłam pewna, że Piotrek będzie grał w reprezentacji. Na każdych zawodach się wyróżniał. Ale że tak daleko zajdzie?
Bogusław: Presji nie nakładaliśmy. Nie krzyczeliśmy pod płotem: "podaj, strzelaj, co ty robisz?!". Jak już, to nasze przemyślenia na temat gry syna przekazywaliśmy mu na spokojnie w domu.
Beata:
Ale po golu to musiał nas słyszeć.
Bogusław: Jeździliśmy z żoną praktycznie na wszystkie turnieje. Piotrek to lubił. Widziałem, że nasze wsparcie jest mu potrzebne. Teraz też szuka nas na trybunach, machamy do siebie. Największe wrażenie robi na mnie Stadion Narodowy. Słysząc hymn, mam przebłyski, jak kilkanaście lat wcześniej patrzyłem na niego, ale na stadionie Orła Ząbkowice Śląskie. Przecież okoliczności są różne: kontuzja, wypadek, albo zwyczajnie - brak szczęścia. A syn płynnie przeszedł tę drogę.
Ogólnie Piotrek to typ późno dojrzewający. Piłkarsko zawsze podejmował racjonalne decyzje. Można mu było powiedzieć, jak ma się zachować, a on idealnie odtwarzał to z piłką na boisku. Potrafił minąć trzech przeciwników, ale gdy zobaczył kolegę stojącego przed pustą bramką, podawał. Nigdy nie był zachłanny na gole i tu lekko pluję sobie w brodę, że nie wymagałem od niego tej pazerności, rozpychania się łokciami. W tym wszystkim chodziło mi jednak o wychowanie dobrego człowieka, który myśli o innych. Powtarzaliśmy z żoną: graj dla drużyny - jeżeli można zagrać, zagraj. Kiwnąć? Kiwnij. Dziś Piotrek gra na boisku tak, jak został wychowany.
Nowe "rodzeństwo"
Beata: Na swoje musiał zapracować. Jak zarabiał, to żonglując na podwórku piłką. Pierwsze większe pieniądze otrzymał jako nastolatek za stypendium w Lubinie - 450 złotych miesięcznie.
A pierwszą komórkę dostał od nas dopiero w internacie w Zagłębiu. Chciał mieć telefon już w Ząbkowicach. Chodził za mną, marudził, prosił. - Będę dzwonił i mówił, kiedy wracam ze szkoły - przekonywał. Aha, na pewno. Mówiłam mu: Podaj choć jeden racjonalny argument. Nie miał. I płakał. Swój pierwszy telefon zgubił trzy razy. My z mężem w Ząbkowicach, syn sto kilometrów dalej. Nagle dzwoni telefon, wyświetla się "Piotrek", ja odbieram, a z drugiej strony głos dorosłego faceta: "Dzień dobry, znalazłem ten telefon na zajezdni autobusowej w Lubinie".
Bogusław:
Nie było jednak ryzyka, że Piotrek będzie szukał złego towarzystwa i używek. U nas nigdy nie było papierosów czy alkoholu w towarzystwie dzieci. Komunie czy chrzty też organizowaliśmy bez alkoholu. Oczywiście potrafimy się napić, ale kulturalnie. Wszystko jest dla ludzi.
Beata: Piotrek miał raczej odwrotnie. Od małego był wrażliwy. Gdy otworzyliśmy pogotowie rodzinne, stał się jeszcze bardziej empatyczny. Odkąd skończył osiem lat, zaczęły mieszkać z nami obce dzieci. Kilkuletnie, starsze, niepełnosprawne. Zajmowaliśmy się nimi do momentu, gdy nie wyjaśniła się ich sytuacja prawna. Trafiały do nas dzieci głównie z rodzin niepełnych, ze związków patologicznych, dotkniętych nadużywaniem alkoholu.
Bogusław:
Zaczęło się w sumie od tego, że Beatka szukała zajęcia. Koleżanka podsunęła żonie pomysł swojej ciotki z Legnicy, która opiekowała się dziećmi. W 2002 roku zaczęliśmy prowadzić pogotowie w naszym domu.
Piotrek szczególnie zżył się z jednym rodzeństwem. "Zaadoptujcie ich, niech zostaną z nami" - prosił nas. Szkliły mu się oczy, gdy musieliśmy oddać dzieci na wigilię. Ten czas pokazał mu, że nie wszyscy mają mamę i tatę.
Początki nie były łatwe, syn różnie reagował. Nieraz denerwował się, gdy dzieciaki zaczepiały go w szkole, biegały za Piotrkiem po korytarzu, krzycząc przy jego kumplach: "ja u ciebie mieszkam". Syn był trochę zazdrosny, nie rozumiał tego. Na drzwiach przykleił kartkę z napisem: "mój pokój", a na meblach: "moje biurko", "moje krzesło". Zaznaczał swoje zabawki. Byliśmy z żoną zaskoczeni, sam wpadł na taki pomysł. Pewnie zadziałała reakcja obronna na to, co się działo.
Nagle zastał zupełnie nową rzeczywistość. Był przerażony, widząc jedną z dziewczyn palącą papierosa. Nawet na krew reagował specyficznie. Usztywniał go ten widok. Baliśmy się, czy sobie poradzi w przyszłości. Czy jego wrażliwość nie wpłynie negatywnie na dalsze funkcjonowanie.
Ale przyszło przełamanie. Z chłopcem, który miał przykurcz mięśni nóg, często trenował w ogródku. Niepełnosprawny kolega odbijał piłkę rękoma, a ze szczęścia rósł w siłę. Piotrek zaczął dogadywać się ze starszymi dziewczynami. Razem rysowali, pomagały mu w lekcjach.
W Niemczech miał im pokazać
Bogusław: W tamtym czasie Piotrek jeszcze jako zawodnik Orła Ząbkowice pojechał gościnnie z Zagłębiem Lubin na turniej do Niemiec. Kończył wtedy szóstą klasę podstawówki i zainteresowali się nim skauci Bayeru. Zostaliśmy zaproszeni do Leverkusen na testy.
Traktowałem je ambicjonalnie. Po tylu latach ciężkiej orki w Niemczech chciałem, żeby młody im pokazał. Opiekował się nami Andrzej Buncol. Dla mnie idol z dzieciństwa, bohater narodowy. Piotrek z Pawłem go nie znali. O 9 rano Buncol miał na nas czekać w hotelowym lobby. Zrobiło się "za pięć", a chłopcy w proszku. Mówię im: Raz, dwa! Przecież Andrzej Buncol to legenda, on nie może na nas czekać! Westchnęli. Dla nich to był tylko pan, który prowadził klubowego busa.
Mi pasowało, żeby Piotrek poszedł do Niemiec. Język znałem, byłoby nam łatwiej. Chcieliśmy zamieszkać w Leverkusen z rodziną i mieć zapewnioną pracę. Taki był nasz warunek, bo Piotrek był za młody, by zostawić go u obcej rodziny. W Leverkusen nie odstawał pod względem technicznym, a wręcz przeciwnie.
W Bayerze zaproponowali jeszcze jeden staż, za miesiąc. Powiedzieli: niech młody uczy się języka. Bayer oddelegował nam jednego z trenerów ze sztabu, Polaka Sławomira Czarnieckiego. Sławek przyjechał do nas do Ząbkowic z workiem gadżetów, oglądał Piotrka w meczach Orła. Podczas naszej drugiej wizyty w Leverkusen syn wygrał z Bayerem mocno obsadzony turniej - z Liverpoolem, Bayernem Monachium, Ajaxem. Zostały nam zdjęcia, na których syn trzyma puchar. Później Bayer przestał się odzywać.
Sięgał mu do pasa
Po kolejnym turnieju, w Dreźnie, nawet trochę zwątpiłem. Sztycha nie zrobili z Zagłębiem i zajęli jedno z ostatnich miejsc. Chłopcy grali z Herthą, Lipskiem i Leverkusen. Nie była to klasyczna halówka, tylko mecze po czterech w polu plus bramkarz, z odbiciem o bandy. Julian Draxler został najlepszym zawodnikiem turnieju. Piotrek tam się nie wyróżniał.
Na początku syn odstawał fizycznie - był bardzo mały i chudy. Na sparing z Niemcami jechaliśmy do Frankfurtu autem. Marcin Dorna wpuścił syna na ostatnie kilkanaście minut w kadrze do lat 15. Emre Can wyglądał jak mężczyzna, a Piotrek mu do pasa sięgał. Był tak niski, że nawet na zdjęciach ledwo go było widać.
Wcześniej były jeszcze testy w Feyenoordzie, gdzie syn poznał Nathana Akę. W Heerenveen też zawitaliśmy, a wojaże zaczęły się od Sparty Praga. Bohumil Panik prowadził wówczas Miedź Legnicę, a jego syn pracował w drużynach młodzieżowych Sparty. Piotrka znali już na Dolnym Śląsku i Panik polecił go u siebie w kraju. Zaprosili syna na obóz do Trutnowa, przy granicy. Zawiózł go tam sąsiad z żoną, ja pracowałem jeszcze w Niemczech. Beata dała trenerowi Sparty 800 koron dla Piotrka, żeby miał na swoje wydatki. Najstarszy syn Tomek przyjechał po niego po ośmiu dniach i okazało się, że Piotrek ani korony nie wziął od trenera. Trenował i wracał do ośrodka. To był jego pierwszy wyjazd zagraniczny.
Nie będzie spał pod mostem
Bogusław: Żeby zaistnieć, musiał wyjechać z Ząbkowic. W okolicy mieliśmy dwa duże miasta - Wrocław i Lubin. Śląsk do dziś nie ma internatu i bazy, dlatego puściliśmy syna do Zagłębia. Jeszcze była jedna opcja - z Lecha Poznań, ale dla nas to już było za daleko. A że obiecaliśmy syna Zagłębiu, to tak się stało.
Przez cały okres pobytu Piotrka w Lubinie byliśmy zadowoleni. Nie zadebiutował w najwyższej lidze, ale pograł trochę w Młodej Ekstraklasie i Pucharze Ekstraklasy u Franciszka Smudy. Tu wyszedł nos trenera. Smuda szybko wziął Piotrka do pierwszego zespołu. Byliśmy z żoną na sparingu seniorów, w którym Piotrek debiutował. Po meczu Piotr Świerczewski odwoził syna do internatu. Nasz Piotrek na początku nie mógł się przełamać i mówił mu na "pan".
Z Udinese sprawa została załatwiona bardzo szybko. W Lubinie się "podjarali". Kierownictwo Zagłębia namawiało nas, żebyśmy się zgodzili. Pamiętam spotkanie. Przekonywali, że syn, i tu cytat: "nie będzie tam pod mostem spał". Później pojawiła się nawet wyższa oferta z Lazio, prezes klubu chciał z niej skorzystać, ale porozumieliśmy się już z Udinese. My nie mieliśmy z tego nic, Lubin około 150 tysięcy euro.
Po pierwszej klasie liceum i 3,5 roku w Zagłębiu Piotrek miał wylecieć do Włoch. Nie bał się. My z Beatą też oswoiliśmy się z tą myślą. Transfer został dopięty zimą, a przeprowadzka miała nadejść latem. Zapisaliśmy syna na język włoski i przez cztery miesiące miał lekcje dwa razy w tygodniu. Do innego kraju pojechał znając przynajmniej podstawy.
W Udine od razu zamieszkał sam w mieszkaniu. Miał 17 lat. Śniadania i obiady były na terenie stadionu. Na kolację też chodził do lokalu, w którym jedli wszyscy piłkarze Udinese na "klubowy zeszyt". Dobrze to wyglądało. Klimat miasta też nas uspokoił. Nieduża mieścina, bez żadnych pokus. Syn miał tam wszystko, by się rozwijać.
Telefon z Francji. Było źle
Bogusław: Nie chciałem Piotrkowi "truć". Wystarczyło, że go trenowałem. Mamy z żoną to szczęście, że synów jest trzech. Patrzyłem trochę z boku, jak sobie starsi bracia rozmawiają. Szybciej przyjmiesz do wiadomości radę rodzeństwa, niż "marudzących" staruszków. Dlatego starałem się mocno nie ingerować.
Ale po meczach rozmawiamy zawsze. Tak w ramach zrzucenia emocji. Na smutno, na wesoło. Rzeczowo. Nieraz pokrytykujemy sobie innych, na zasadzie - "mógł ci podać, to miałbyś gola". Gorzej gadało się po złych występach.
Najtrudniejszą rozmowę odbyliśmy po meczu z Ukrainą (1:0) na mistrzostwach Europy w 2016 roku. Piotrek został zmieniony po pierwszej połowie. W słuchawce była cisza, naprawdę mocno to przeżył. Siedziało to w nim już do końca naszego udziału na Euro. Polska doszła do ćwierćfinału, lecz w zasadzie bez syna, bo Piotrek już nie pojawił się na boisku.
Najchętniej to bym po niego wtedy pojechał i go stamtąd zabrał. No, ale wiek juniorski się skończył, żeby takie rzeczy robić. Myślę, że syn miał wtedy jeden z trudniejszych momentów w karierze.
Ale to na tyle fajny biznes, że po słabym występie szybko możesz się zrehabilitować. Do tego Zielińscy zwyczajnie kochają sport. Chyba wszyscy w rodzinie nie wyobrażamy sobie bez niego życia. Od prawie trzydziestu lat gramy w piłkę przy okazji wigilii i sylwestra. Chodzimy na orlika przed rozpoczęciem świątecznej kolacji: ja, Tomek, Paweł, Piotrek, wnuki i znajomi - byli zawodnicy Orła.
Nigdy nie ma siedzenia cały dzień przy stole. Gramy sobie siedmiu na siedmiu. Nieraz żona szepnie znajomym, o której zaczynamy, to i publika się pojawi. Lokalni kibice wezmą od Piotrka autograf, zrobią sobie wspólne zdjęcie. W Wielkanoc wychodzimy z chłopakami do ogródka na siatkonogę, żeby trochę jedzenia spalić. W sylwestra też organizowaliśmy rodzinne mecze.
Z żoną nie tylko jeździmy oglądać synów na stadionach. W Kobierzycach mamy wicemistrzynie Polski w ręczną. Czterdzieści kilometrów to rzut beretem od Ząbkowic, dlatego często tam jesteśmy.
Ludzie pracy
Bogusław: W sumie nic już nie musimy. Ale pięć lat do emerytury zostało, damy radę. Z żoną jesteśmy ludźmi pracy. Z Niemiec zjechałem w 1999 roku. Powiedziałem: dość. Wydatki się nie kończą, całe życie bym tak "na coś" zbierał. Na miejscu miałem już zagwarantowaną pracę w gimnazjum jako nauczyciel języka niemieckiego i WF-u. Ale przez następne dwanaście lat, w zasadzie do momentu, gdy Piotrek podpisał kontrakt w Udinese (2011 r.), wracałem do Dortmundu na wakacje. Zawsze mówiłem: "na węgiel zarobić".
W 2015 roku przekształciliśmy pogotowie rodzinne w domy dziecka - w Ząbkowicach i niedaleko - w Targowicach. Oba z własnych pieniędzy kupił Piotrek. Sam wyszedł z inicjatywą. Dostarczył też własny sprzęt: laptopa, tablety, konsolę. Zresztą, gdy wpadnie nas odwiedzić z żoną Laurą i synem Maksem, zawsze znajdzie czas, by choć trochę pograć z naszymi podopiecznymi w piłkę.
Życie w domu dziecka toczy się mniej więcej tak: w tygodniu jest luźniej, bo dzieci się uczą. Opiekujemy się nimi jak własnymi. Zabieramy do dentysty, wyprawiamy urodziny, jedną dziewczynkę ochrzciliśmy, a gdy któreś nawywija coś w szkole lub przedszkolu, jesteśmy wzywani i idziemy porozmawiać z wychowawcą.
Beata: Przypadki są różne. Trafiają do nas niepełnosprawni, chuligani, jest chłopak z zakładu poprawczego, chłopak upośledzony w stopniu umiarkowanym. Podopieczni mogą przebywać u nas do skończenia pełnoletności, a w przypadku kontynuowania nauki na studiach, nawet do 25. roku życia.
Bogusław: Koszę trawę, palę w piecu, żona robi zakupy, gotuje, razem pomagamy w lekcjach. Nad ortografią pracujemy i rozwiniętymi zdaniami. Dziś dzieciaki to tylko SMS-y by pisały.
Raz Piotrek z Laurą, obecną żoną, przyszli na komunię 10-letniego chłopca, bo nikt z jego bliskich nie pojawiłby się na uroczystości. Trochę narzekał, że msza się dłużyła, ale dobrze mu to zrobiło. Dbamy, by Piotrek nie zapominał o korzeniach.
Beata: Czujemy misję, choć bywa naprawdę trudno. Niedawno siedziałam z dziewczynkami przy stole. Rysujemy sobie, a jedna mówi nagle: "mama zostawiła mnie jak śmiecia".
Dzieciaki trzymamy w ryzach. "Odmóżdżanie", czyli szperanie w Internecie, przypada raz w tygodniu. Telefonów komórkowych nie mają. Tak jak Piotrek. A jak mi marudzą, że nudno, czy nie ma co robić, to mówię: Macie lepsze warunki niż nasze dzieci! Na terenie domu jest ogród, basen, grill. Po drugiej stronie ulicy boisko. Każdy ma też własny pokój.
Bogusław
: Przez nasze ręce od ponad dwudziestu lat przewinęło się kilkadziesiąt dzieci. Czasem spotkamy z żoną byłego podopiecznego w restauracji, gdzie jest kelnerem, dostajemy kartki na święta, choć był i taki przypadek, że trafiła do nas córka naszej byłej podopiecznej.
Na ugorze nic nie urośnie
Bogusław: Pamiętasz Katar? Na mundialu przez chwilę zrobiliśmy się młodsi.
Beata
: Po golu Piotrka z Arabią Saudyjską zaczęliśmy skakać, przytulać się. Sił nam przybyło!
Bogusław: Myślę, że te historie są podobne - u Lewandowskiego, Krychowiaka i wielu innych sportowców. Na pewno rodzice poświęcali im dużo czasu. Wozili na treningi, stawiali z nimi pierwsze kroki na boisku. Samo tak się nie urodzi. Piotrek dostał dar od Boga, ale ostro trenował. To jak w przyrodzie - trzeba żyznej gleby, nawozu, wody i pielęgnacji. Na ugorze nic nie urośnie.