Przeciwnicy polskich klubów – poza rywalem Rakowa – nie byli zbyt wymagający, więc oczywiście nie ma sensu popadać w hurraoptymizm. Stąpajmy twardo po ziemi, ale też z drugiej strony nie można nie zauważać, że wszystkie polskie drużyny zameldowały się w komplecie w kolejnej rundzie europejskich pucharów. A Raków zapewnił już sobie nawet udział w fazie grupowej Ligi Konferencji. I to wcale nie musi być ostatnie słowo klubu z Częstochowy.
Linfield FC, Żaligiris Kowno i Ordabasy Szymkent to nie są marki na dźwięk których polscy kibice wstrzymują oddech. Ale też pamiętamy, że nie z takimi rywalami potrafiły się kompromitować nasze drużyny. Lista tych wpadek jest długa i przykra, nie ma sensu jej dzisiaj przypominać. Więc też nie udawajmy, że to takie normalne, że nasze kluby regularnie leją słabszych. Bo po pierwsze nie zawsze leją, a po drugie, jeśli nawet leją, to raczej wcale nie regularnie
W najtrudniejszej sytuacji przed meczami rewanżowymi postawiła się Legia, która pojechała na pierwszy mecz do Kazachstanu jak na wycieczkę. Jakaś taka nieskoncentrowana, naiwna i chwilę po przerwie przegrywała tam już 0:2. Choć patrząc na rywali, wydawało się, że przecież nie ma tam z kim przegrywać.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Stanął przy Messim i się rozpłakał. To syn wielkiej gwiazdy
Co prawda drużynie z Warszawy udało się wtedy odrobić straty, ale nawet remis 2:2 był wynikiem wstydliwym. Tracone przez Legię gole były tak kuriozalne, jak jakość transmisji z Kazachstanu, w której obraz przypominał starą taśmę VHS odtwarzaną na magnetowidzie, jakie były na wyposażeniu w co drugim polskim domu, w latach 80. ubiegłego stulecia.
Warto to powiedzieć szczerze: Legii nie wypada grać tak, jak przed tygodniem w Kazachstanie, i nie wypada mieć takich przestojów jak w czwartek na Łazienkowskiej. Ta drużyna już dzisiaj ma ogromne aspiracje i chce być uznawana za zespół z klasą, taki z wyższej półki. I ma ku temu potencjał. Bo Legia została mądrze przebudowana po epoce wielkiej smuty i ciemności, która na Łazienkowską zawitała za schyłkowego Czesława Michniewicza. Wtedy Legii zaglądało w oczy widmo spadku z ligi, dziś to brzmi jak koszmarny sen. Bo w stolicy czekają już na odzyskanie mistrzostwa. Innego scenariusza nie bierze się w ogóle pod uwagę, tu nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Ma być tytuł i koniec.
Legia musi być przewidywalna i powtarzalna. Kibic, niezależnie od tego, czy ogląda mecz na żywo na Łazienkowskiej w Warszawie, czy przed telewizorem w Gądkowie Wielkim, ma prawo wiedzieć, czego się po Legii spodziewać. Na przykład tego, że tej klasy rywali jak ambitni Kazachowie to leje i tylko patrzy czy równo puchną.
Niestety, w czwartek na Łazienkowskiej znów było widać dobitnie, że zespół Kosty Runjaicia choruje na dziwne, niepokojące przestoje w grze. Legia, nawet wówczas, gdy wygrywa 2:0 i ma przewagę, potrafi nagle zamienić się w jakiś bezradny, magmowaty zbiór ludzi, którzy dekoncentracją i własną biernością nakręcają rywali. Kazachowie zbyt łatwo zdobyli dwa gole, a przecież piłkę do siatki wbili w sumie trzy razy, tyle że jednego trafienia nie uznał im sędzia. Choć mocnych podstaw ku takiej decyzji nie było.
W czwartkowy wieczór Legia miała szczęście. To dobrze, bo szczęście w sporcie jest potrzebne. Szkoda, że w meczu z taką „kapelą” jak Ordabasy Szymkent – nazwę, która nigdy wcześniej nic nam nie mówiła i już za tydzień nie będziemy jej pamiętać – trzeba było liczyć na szczęście.
Dzisiejsza Legia to jest zespół imienia dyrektora sportowego Jacka Zielińskiego. To on ten zespół odbudował, przebudował i realnie wzmocnił. Klub z Łazienkowskiej od dawna nie miał tak dobrego okienka transferowego. Zakupy były mądre, przygotowane, przemyślane. Zrobione z rozmachem, fantazją i wymogami, jakie stawia się drużynie, która ma iść po tytuł i równolegle radzić sobie w grupie Ligi Konferencji.
Kosta Runjaić dostał wszelkie narzędzia, by z takimi Ordabasami wygrywać w cuglach i na luzie, a nie serwować kibicom dreszczowce. Brawo za awans, ale mamy prawo wymagać więcej. Miesiąc miodowy dawno się skończył.