[b]
[/b]
Doświadczony, lecz na najwyższym ligowym poziomie do niedawna nieodkryty. Jego obecność w czołówce bramkarzy Ekstraklasy jest równie niespodziewana, co pozycja Śląska w tabeli. A jedno ściśle wynika z drugiego. Nowy, długoterminowy kontrakt to potwierdzenie statusu, jaki 31-latek wypracował we Wrocławiu w trakcie ostatnich miesięcy.
Konrad Witkowski, "Piłka Nożna": Dekadę temu sensacyjne powołanie od selekcjonera Adama Nawałki otrzymał bramkarz Dolcanu Ząbki...
Rafał Leszczyński, bramkarz Śląska Wrocław: Minęło już dziesięć lat? Nawet nie zdawałem sobie sprawy. Byłem zaskoczony nie mniej niż wszyscy dookoła. Żadne sygnały o powołaniu do mnie nie docierały. Natomiast kilka miesięcy wcześniej, podczas zgrupowania kadry młodzieżowej, był temat transferu do Górnika. Przy tej okazji analizowano moją kandydaturę, a wówczas w Zabrzu pracował jeszcze trener Nawałka. Najwidoczniej zostałem sztabowi w pamięci.
W jakich okolicznościach dowiedział się pan o nominacji?
Jak cała Polska - z telewizji. Prowadziłem trening bramkarski z młodymi chłopakami z Dolcanu, wróciłem do domu i usłyszałem wiadomość. Trener Robert Podoliński uprzedzał, żebym śledził powołania. Widocznie już coś wiedział, jednak znając szkoleniowca, brałem pod uwagę, że próbuje robić sobie ze mnie żarty. Do tamtego momentu nie przypuszczałem, że telefon może się tak szybko rozładować. Po informacji o powołaniu pełna bateria wyczerpała się w 40 minut. Jeszcze długo spływały do mnie gratulacje.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: o Polaku wciąż pamiętają. Zapisał się w historii klubu
Z dnia na dzień znalazł się pan w innej rzeczywistości?
W supermarkecie, na małych monitorach przy kasach, nagle oglądałem swoją twarz. Moment wielkiego szału. Trudno było się na czymkolwiek skupić. Żyłem wtedy chwilą.
Jak na ironię, tuż po powołaniu obejrzał pan czerwoną kartkę w meczu ligowym.
I była to jedyna bezpośrednia czerwona kartka, jaką kiedykolwiek dostałem. Wtedy w Niepołomicach sędzia uznał, że powinienem opuścić boisko, lecz zgodnie z dzisiejszymi przepisami byłyby to tylko żółta kartka i rzut karny. Nie popełniłem żadnego brutalnego przewinienia, interpretacja arbitra wynikała zapewne z okoliczności, gdyż była to sytuacja sam na sam.
Jak zawodnika z zaplecza Ekstraklasy przyjęto na zgrupowaniu kadry?
Na samym początku zostałem oddelegowany do selekcjonera, żeby się przywitać, zamienić kilka zdań. Trener Nawałka podbudował mnie mentalnie, nakazał być sobą, pewnym swoich umiejętności. Jednak trudno być pewnym siebie i pokazać się z najlepszej strony, kiedy siadasz przy stole z ludźmi, których przed chwilą oglądałeś tylko w telewizji. Przestraszony nie byłem, ale dość mocno skrępowany.
Poznanie któregoś z reprezentantów było dla pana wyjątkowym przeżyciem?
W zgrupowaniu z bramkarzy uczestniczyli także Artur Boruc, Wojciech Szczęsny oraz Przemysław Tytoń. Nie mogę powiedzieć, że rywalizowaliśmy, ja tam przyjechałem tylko po naukę. Moim idolem zawsze był Boruc. Trenowanie z nim, podglądanie z bliska stanowiło świetne doświadczenie. Dla mnie to była wielka sprawa. Dzięki temu, że Artur kiedyś krótko występował w Dolcanie, mogłem łatwiej złapać z nim kontakt. Dopytywał, był ciekawy, kto jeszcze funkcjonuje w klubie.
Mecz przeciwko Norwegii, już na styczniowym zgrupowaniu, gdy kadra zagrała w ligowym składzie, jest tym, który pamięta pan najdokładniej ze wszystkich?
W tamtym momencie przeżycie było ogromne: wyjść na boisko w narodowych barwach, usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego. Jednak minęło dużo czasu, nie rozmyślam o tym, nie analizuję. Niekiedy temat pojawi się w szatni. Wiadomo - wykorzystuje się tego typu kwestie, żeby komuś lekko dogryźć. Między innymi na czymś takim buduje się atmosferę. Jest wtedy przyjemna szyderka i sporo śmiechu. Właściwie tylko przy takich okazjach wracam pamięcią do tego spotkania.
Będzie pan odczuwać niedosyt, jeśli po karierze przy nazwisku zostanie 1A?
Nie miałbym prawa czuć się rozczarowany. 99,9 procenta ludzi grających w piłkę w Polsce chciałoby zaliczyć chociaż ten jeden występ w reprezentacji. Raczej będzie to dla mnie powód do dumy i zadowolenia.
Gdyby przed startem sezonu ktoś powiedział, że mistrzem półmetka będzie Śląsk, uwierzyłby pan?
Sądzę, że nikt z naszego otoczenia nie przewidywał, że na tym etapie zmagań będziemy otwierać tabelę. Przede wszystkim z uwagi na bardzo trudny poprzedni sezon; dobrze pamiętamy, w jakich okolicznościach utrzymaliśmy się w Ekstraklasie. Czasami takie doświadczenie buduje kolektyw, dołączają dwa-trzy ogniwa i drużyna może walczyć o czołowe lokaty. Pierwszym celem na obecne rozgrywki było miejsce w dziesiątce. A punktowaliśmy tak, że zrealizowaliśmy go z nawiązką. W styczniu będziemy mogli usiąść, aby porozmawiać o aktualnych ambicjach i trochę je zweryfikować względem początku sezonu.
Pierwsza pozycja w klasyfikacji czystych kont to miły dodatek czy jednak z bramkarskiej perspektywy coś znacznie więcej?
Bardzo cieszy mnie ta statystyka. Aczkolwiek chciałoby się więcej. Trzy czyste konta uciekły mi z powodu rzutów karnych, których przeciwko nam dyktuje się sporo. Przy odrobinie szczęścia mógłbym mieć ponad dziesięć spotkań na zero z tyłu. Gra defensywna całego Śląska zasługuje na pochwały, jesteśmy jednym z najlepiej broniących zespołów w Ekstraklasie.
Był pan jesienią zapracowany?
Myślę, że pod tym względem wpasowałem się w ligową średnią. Mecze są różne: w niektórych pracy jest bardzo mało, w innych coś się dzieje. Zdarzają się też takie, jak z Cracovią, gdy przez kilkanaście minut rywal gra z przewagą dwóch zawodników i wtedy pod twoją bramką musi się kotłować.
Spotkanie w Krakowie dodatkowo was scementowało, napędziło na końcówkę rundy?
Tak heroiczna obrona w końcówce i ostateczne dowiezienie korzystnego wyniku bardzo jednoczą drużynę. Zwycięstwo w takich okolicznościach pokazało nie tylko nasz charakter, również siłę w postaci organizacji gry.
Zdarzyło się panu wcześniej wygrać mecz, który zespół kończył w dziewiątkę?
Wygrać nie, ale zachować czyste konto - tak. Pamiętam spotkanie z Chrobrym Głogów, kiedy przez całą drugą połowę musieliśmy radzić sobie w dziewięciu i zdołaliśmy zremisować.
Bieżący sezon może być tym, na który czeka się całą karierę?
Pierwsza część rozgrywek na to wskazuje. Obyśmy mieli powody do zadowolenia, spoglądając na tabelę w maju. Jesteśmy świadomi mocy drużyn, z którymi konkurujemy, jednak mogę obiecać, że nie zejdziemy z tej drogi, dalej będziemy starać się uprzykrzać życie rywalom. Czapki z głów przed trenerem Jackiem Magierą i jego sztabem, za wykonaną pracę oraz dobranie do zespołu pozytywnych postaci. Mamy w drużynie świetną atmosferę, cieszymy się każdą możliwością przebywania razem. Wszyscy czerpiemy z tego wiele radości. Tym bardziej że doświadczyliśmy, jak to jest, kiedy wyniki się nie zgadzają i nie wstaje się codziennie z uśmiechem. Każda seria ma swój kres, nasza też kiedyś się skończy. Niech jednak trwa jak najdłużej.
W poprzednim sezonie walczył pan o miejsce w bramce z niemal rówieśnikiem, Michałem Szromnikiem. Obecnie konkurentem jest dużo młodszy Kacper Trelowski. Wiek ma znaczenie w rywalizacji między golkiperami?
Przy przepisie o młodzieżowcu trenerzy czasami są zmuszeni do szukania zawodnika spełniającego kryteria. Z Kacprem bardzo dobrze się dogadujemy, jeden kibicuje drugiemu, wzajemnie napędzamy się do ciężkiej pracy. Panuje zdrowa rywalizacja. Przychodząc do Śląska, Kacper z pewnością oczekiwał więcej minut na murawie, lecz nie wpływa to na atmosferę między nami.
Dlaczego nie zaliczył pan ani jednego występu w barwach Piasta Gliwice?
Obowiązujący od 1 lipca kontrakt z Piastem podpisałem już w styczniu, a mimo to do piątej kolejki sezonu 2015/16 nie zostałem zgłoszony do ligi. Kluby nie mogły się porozumieć co do kwoty ekwiwalentu. Ponadto doszło do zmiany szkoleniowca: kiedy zawierałem umowę, drużynę prowadził Angel Perez Garcia, którego wkrótce zastąpił Radoslav Latal. Trener chyba nie był do końca świadomy, że przychodzę do klubu. Miałem w Gliwicach niełatwy początek, na starcie znalazłem się trochę z boku zespołu. Trudno mi było wywalczyć zaufanie ze strony szkoleniowca.
Cztery sezony oczekiwania na drugie podejście do Ekstraklasy musiały się niezwykle dłużyć.
Z perspektywy czasu uważam, że brakowało osoby, która obdarzyłaby mnie pełnym wsparciem. Wychodziłem na boisko z myślą: tylko nie popełnij błędu, bo wylądujesz wśród rezerwowych. A dla bramkarza zaufanie jest szczególnie ważne. Tylko będąc pewnym siebie i swojej pozycji, można zademonstrować sto procent możliwości.
Niczym w minionym półroczu?
Słysząc pierwszy gwizdek, jestem skoncentrowany wyłącznie na grze. Działam na automatyzmach. Chyba to widać. Człowiek czuje się swobodniej, a przez to lepiej się prezentuje. W trakcie spotkania mogę sobie pozwolić na momenty psychicznego luzu, nie muszę stale być pod prądem.
Jak znaczącym punktem na mapie jest dla pana Głogów?
Zawsze będzie dla mnie ważnym miejscem, również ze względów sentymentalnych. W Bielsku-Białej postanowiono nie wiązać ze mną przyszłości, zostałem przesunięty do rezerw. Z reguły jest tak, że kiedy rozstajesz się z klubem, w Polskę idzie negatywna opinia na twój temat. Nie mam żalu, jednak znalazłem się w położeniu, w którym trudno mi było podpisać gdzieś kontrakt. Odezwał się Chrobry, gdy kontuzji doznał Kacper Bieszczad. Doszedł do skutku transfer medyczny, który dla mnie stanowił koło ratunkowe. To był punkt zwrotny w mojej przygodzie z piłką.
A zwrot nastąpił właściwie z dnia na dzień.
Od stycznia pracowałem z drugą drużyną Podbeskidzia. Jeszcze 3 marca byłem w czwartoligowych rezerwach, a trzy dni później - po jednym treningu - rozgrywałem mecz pierwszej ligi na stadionie Radomiaka. Ta zmienność sytuacji sporo mi pokazała. Również w dobrych momentach trzeba zachowywać czujność, aby nie stracić miejsca w zespole.
Ivan Djurdjević to jedna z najważniejszych postaci, jakie spotkał pan na drodze?
Trenerowi Djurdjeviciowi oraz Mariuszowi Bołdynowi, który teraz pracuje z bramkarzami Jagiellonii Białystok, zawdzięczam bardzo wiele. Wyciągnęli do mnie pomocną dłoń. W Głogowie rozegrałem półtora sezonu, od deski do deski. Również dzięki nim trafiłem do Śląska. Zastanawiam się nawet, czy gdyby nie oni, grałbym jeszcze w piłkę na centralnym poziomie.
Lata występów na boiskach pierwszej ligi wywołały obawy, że już nie uda się przeskoczyć tego szczebla?
Przebić się do Ekstraklasy nie jest łatwo, ale zupełnie inna sprawa to dostać w niej zaufanie. Kluczową rolę odgrywa mentalność zawodnika - jeżeli kwestia przeskoku między ligami zostanie ułożona w głowie, zaczyna się prawidłowo funkcjonować.
W którym momencie poczuł się pan w pełni ekstraklasowym bramkarzem?
Podczas wiosennej części ubiegłego sezonu. Zwyciężyliśmy 2:0 w Szczecinie, zagrałem dobry mecz. Uznaję to za przełomowy moment. Wtedy pomyślałem: przecież to nic strasznego, wszystko jest normalne, można w tej lidze czuć się jak na własnym podwórku.
Po takiej rundzie przedłużenie wygasającego w czerwcu kontraktu było jak najbardziej racjonalne, zaskakiwać może natomiast długość umowy.
Na mojej pozycji da się z powodzeniem występować trochę dłużej niż na innych. I klub, i ja wyszliśmy z założenia, że mogę spokojnie grać na odpowiednim poziomie przez kolejne trzy lata. Obecnie w Śląsku wszystko zmierza w pozytywnym kierunku. Wraz z powrotem trenera Magiery pewne kwestie zmieniły się na lepsze, różnica względem poprzedniego sezonu jest naprawdę duża. Z czystą przyjemnością wychodzi się na trening, można skupić się tylko na futbolu. Nie rozważałem długo, czy podpisać nowy kontrakt, nie miałem dylematu. Wspólnie z żoną byliśmy zdecydowani na pozostanie we Wrocławiu, czujemy się tutaj komfortowo. Przedmiotem negocjacji były indywidualne warunki dalszej współpracy.
Bierze pan pod uwagę grę we Wrocławiu nawet do końca kariery?
Jak zdrowie pozwoli, to w 2027 roku nadal będę w stanie wywiązywać się z obowiązków. Chciałbym utrzymać poziom, na który ostatnio wszedłem. Jeżeli uda się to w kolejnych sezonach, będę dysponować argumentami w dyskusji o ewentualnej następnej umowie. Życzyłbym sobie podobnej sytuacji za trzy lata, abym mógł raz jeszcze rozmawiać z klubem o przedłużeniu kontraktu.